O pracy z osobami starszymi, wśród których były pacjentki zarażone koronawirusem i misjach w sercu Polski opowiada Joanna Piątkowska, młoda skierniewiczanka, dyplomowana położna, wolontariuszka misyjna.
Po raz kolejny zaskakujesz i wzruszasz. Po wolontariacie misyjnym w Gruzji i Zambii zgłosiłaś się w czasie pandemii do opieki nad osobami starszymi i chorymi zakażonymi COVID-19. Skąd taki pomysł?
Asia Piątkowska: W święta Wielkanocne w jednym z programów telewizyjnych usłyszałam o dramatycznej sytuacji DPS-u w Bochni. Wtedy poruszyło się moje serce. Postanowiłam zgłosić się do takiego miejsca, gdzie potrzeba pomocy. Ponieważ myśl przyszła w Wielkanoc miałam poczucie, że Pan Jezus w tych osobach cierpiących mnie potrzebuje. W pierwszym odruchu zgłosiłam się do jednego z DPS-ów, ale z dnia na dzień trzeba go zamknąć, a pacjentów przewieźć do szpitala. Później napisałam e-maila do warszawskiego Zakładu Opieki Leczniczej Caritas na Krakowskim Przedmieściu. Na drugi dzień ks. dyrektor do mnie oddzwonił. Ucieszył się, że mogę i chcę przyjechać. Pracę podjęłam 22 kwietnia.
Jak Twoja rodzina przyjęła informację, że wyruszasz do stolicy, by opiekować się chorymi?
Na początku było ciężko. Bali się i stresowali bardzo, zwłaszcza, że wiedzieli, że będę pracować z osobami zakażonymi. Ale przez lata chyba przyzwyczaili się do tego, że jak coś postanawiam, uznaję za swoją drogę to zawsze to realizuję. Wiem, że mnie wspierają i modlą się. Pierwsze dni były najtrudniejsze, bo na początku nie było wiadomo jak wszystko będzie wyglądało. Miałam z mamą umowę, że codziennie będą do niej dzwonić po dyżurze i ją informować, czy wszystko u mnie dobrze. Po kilku dniach zobaczyła, że nie ma u mnie tragedii, że daję radę. Teraz jest już łatwej. Najtrudniejsze dla mamy było to, że będę miała kontakt ze śmiercią. Bała się, czy poradzę sobie z tym psychicznie. Skończyłam studia położnicze i miałam na świecie witać nowe życie, a tutaj poszłam do miejsca, gdzie przychodzi mi je żegnać.
Czy po tych doświadczeniach możesz powiedzieć, że niejako oswoiłaś się ze śmiercią? Masz poczucie, że to tylko otwarcie drzwi i pójście do drugiego pokoju? Jak to jest u Ciebie?
Tu wiele osób było w ciężkim stanie. Przy jednej pani modliłam się, żeby Bóg ją zabrał, żeby spokojnie odeszła. Praca tu, ale przede wszystkim praca na misjach dały mi to, że nie boję się śmierci. Nie mam w sobie lęku przed nią. Nie boję się też swojej śmierci, co pozwala mi służyć innym. Otwieram się na wolę Bożą. Dla mnie nie jest ona czymś, co kończy życie. Może jeszcze nie mogę powiedzieć, jak św. Franciszek, że jest ona moją siostrą, ale… mam pokój. Otwieram się na wolę Bożą. Oczywiście inaczej przeżywa się śmierć bliskich, bo w ich wypadku jest przywiązanie i tęsknota, ale problemem nie jest to, gdzie ta osoba jest, ale to, że jej tu brakuje. Tu w ZOL mamy taką ekipę, która w chwili śmierci zapala gromnicę. Razem się też modlimy przy umierających. To stwarza niezwykły klimat odchodzenia. Ostatnio jedna z pacjentek odeszła podczas odmawianej Koronki do Bożego Miłosierdzia. Jedna z sióstr, czując, że nadchodzi moment śmierci, rozpoczęła modlitwę. Przy jej końcu chora odeszła.
Powiedz jak się czujesz i czy nie obawiasz się, że możesz się zarazić, zachorować?
Dziękuję. Bardzo dobrze, choć bywam mocno zmęczona. Będąc tu czuję się bardziej poza wirusem niż wtedy, gdy byłam w domu. Ruszając do Warszawy obaw nie miałam. Od lat jeżdżę na misje, mam świadomość zagrożeń. Liczę się z tym, że mogę zachorować. Potraktowałam to jako wezwanie. Nie miałam negatywnych myśli. Zobaczyłam, że to jest miejsce dla mnie. Zostanę tu tak długo, ile będzie trzeba. Na razie w grafiku jestem wpisana do końca maja. Potem zobaczymy.
Możesz opowiedzieć coś więcej o swojej pracy, czym się zajmujesz?
Mimo że jestem położną, pracuję jako opiekun osób starszych. Zajmuję się karmieniem, zmianą pampersów, kąpaniem, myciem przebywających tam kobiet. Razem z innymi osobami, wolontariuszami, stworzyliśmy całkiem nową ekipę, ponieważ poprzednia trafiła na kwarantannę. Inni musieli odejść, bo pracowali jeszcze w innym placówkach. To niesamowite, jak Pan Bóg działa, bo od samego początku stworzyliśmy niezwykle zgraną grupę. Są wśród nas osoby z całej Polski: siostry zakonne z różnych zgromadzeń, brat bonifratr, osoby świeckie. Wszyscy, którzy się zgłosiliśmy, jesteśmy Bożymi szaleńcami. Staramy się dbać nie tylko o ciało, ale i o ducha. W wolnej chwili staram się z pacjentkami pobyć, porozmawiać, pocieszyć. Dołączają do nas ciągle nowe osoby. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Opiekunów jest około 15. Na początku tu w zakładzie była bardzo ciężka sytuacja. Było około 20 zakażeń łącznie z personelem medycznym. Jak dołączyłam do zespołu, w placówce były 4 panie zakażone. Chodziłam do nich, posługiwałam im, zachowując oczywiście wszystkie środki ostrożności. Na ten moment, jeśli wyniki są wiarygodne, to teraz mamy czysty oddział bez zakażeń.
Zastanawiam się, jak sobie radzisz w stroju „kosmonautki”. Nie jest Wam w tych ubraniach ochronnych gorąco?
Jest, i to jak. Jest okropnie gorąco, gorzej niż w Zambii. Teraz, gdy nie mamy osób zakażonych, nosimy tylko kombinezon, maseczki, przyłbice. Wcześniej na niego nakładaliśmy jeszcze drugi fartuch. A wiadomo, że mamy też jeszcze swoje ubrania. Już się przyzwyczaiłam do tego, że cały czas jestem mokra. Już nam to nie przeszkadza. Wszyscy jesteśmy spoceni. Trzeba dużo pić. Mamy dużo zapasów wody, bo jednak cały czas się pocimy. Ale tym, co poruszyło mnie najbardziej, jest ilość osób, które nas wspierają. Codziennie dostajemy obiady od różnych osób, instytucji. Mieliśmy obiady finansowane przez Kancelarię Prezydenta RP. Mamy ekipę prywatnych ludzi, którzy się skrzyknęli i gotują dla nas. Obiady są wykwintne. Ksiądz dyrektor pilnuje, by nam nic nie brakowało. Mamy lodówkę zawsze pełną, byśmy mogli zjeść śniadanie czy obiad w pracy. Dopytuje, czego nam potrzeba. Od jednego ze sklepów sportowych dostaliśmy płyny nawadniające. Dostaliśmy też kremy do rąk. To jest niesamowite. Ludzie dookoła są poruszeni i kto jak może nas wspiera. Tu Ewangelia dzieje się na naszych oczach.
Ludzie boją się tej choroby. Przeraża ich nie tylko cierpienie, ale i samotność. Jak to wygląda z Twojej perspektywy?
Bardzo różnie się to przechodzi. Osoby chore, z którymi pracowałam miały podwyższoną temperaturę, lekkie kłopoty z oddychaniem. Zaobserwowaliśmy, że sam wirus nie jest bardzo groźny, groźne jest to jak osłabia organizm. Wszystkie choroby, przy osłabieniu organizmu, dużo mocniej atakują. Widzimy wzmożoną umieralność. Ale są tu osoby w starszym wieku, schorowane, więc ciężko powiedzieć, co było przyczyną zwłaszcza, że jedna z pań miała 96 lat. Ciężko stwierdzić, czy to był jej czas, czy może wirus się do tego przyczynił. Ale fakt jest taki, że umieralność jest większa. A jeśli chodzi o samotność, to rzeczywiście jest ona trudnym doświadczeniem. My w miarę możliwości, po wykonaniu wszystkich czynności pielęgnacyjnych staramy się każdą wolną chwilę spędzać z pacjentkami. Siadamy przy ich łóżkach, by choć przez chwilę potrzymać je za rękę. Jedna siostra zadeklarowała, że może poobcinać paniom włosy, bo ma w tym trochę doświadczenia. Zdarzyło mi się też udostępnić telefon jednej z pań, by mogła zadzwonić do syna. Wcześniej przed koronawirusem syn ją odwiedzał. Dzięki rozmowie telefonicznej mogła poczuć jego obecność. Robimy, co możemy, by czuły się zaopiekowane. Wiemy, że to nie jest to samo, co było. Pacjentki mówią, że czekają już na moment, gdy dzieci czy wnuki będą mogły przyjść.
Kończysz pracę i co dalej? Wracasz do domu, czy masz jakieś miejsce zakwaterowania?
Mieszkam w Warszawie w hostelu. Caritas ma umowę z Urzędem Miasta i oni zapewniają nam noclegi. W związku z tym, że pracujemy z osobami zakażonymi chodziło o to, by ewentualnego wirusa nie przenosić do rodzin, czy do miejsc, gdzie jest dużo osób. Każdy z nas dostał tymczasowe zakwaterowanie. Ja mam 10 min. do pracy. Mamy panią, która robi nam zakupy. Staramy się nie przebywać w dużych skupiskach ludzi. Czasem wychodzimy na spacer z dala od ludzi. Muszę przyznać, że ta izolacja jest trochę trudna. Mimo, że pracujemy razem, mieszkając w hotelu nie spotykamy się. Każdy jest zamknięty w swoim pokoju. Nie mam za dużo wolnego. Na początku 4 dni dyżurowałam po 12 godzin. Jak mam wolny dzień to z nogami w górze odpoczywałam. Na co dzień w hostelu jestem koło 20.00. Biorę szybki prysznic, coś zjadam i mam chwilę na odpoczynek. Czasu na nudę nie mam. Pan Bóg czuwa nad tym wszystkim. Stworzyliśmy tak niesamowitą i zgraną ekipę, że gdy jesteśmyvrazem w pracy jest super klimat. Codziennie się śmiejemy. Myślę, że ciężko będzie nam zakończyć wspólną posługę.
Czujesz się trochę jak na misjach?
Ostatnio pomyślałam sobie, że to jest najcięższa z dotychczasowych misji, mimo iż na miejscu. Praca tutaj jest dla mnie niezwykłym doświadczeniem żywej Ewangelii. Odczuwam to szczególnie w każdej postawie osób, które służą razem ze mną, w każdym „dziękuję” usłyszanym od pacjentek, w każdym uśmiechu i pytaniu, „Ale przyjdzie do mnie siostra jeszcze dzisiaj?”. Czasami jest to również spora lekcja pokory i cierpliwości. Doświadczam również tego, jak niewiele potrzeba do szczęścia i jak ważna jest w naszym życiu obecność drugiego człowiek oraz tego, że każdy z nas może pomagać w myśl mojej życiowej dewizy św. Jana Pawła II „Człowiek jest wielki nie przez to, co ma, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co posiada, lecz przez to, czym dzieli się z innymi”. Dziękuję Bogu, że posłał mnie na tak wyjątkową misję. Mnie położną, wspierającą kobiety ciężarne i rodzące, witającą na świecie nowe życie posłał na drugi kraniec życia, abym służyła kobietom niedołężnym, cierpiącym i umierającym.
Chciałoby się powiedzieć, że to piękna klamra. Można powiedzieć, że doświadczasz troski o życie w różnych odsłonach, w różnych przejawach. Masz poczucie, że to łaska, jakieś wielkie zaufanie Boga?
To jest niesamowite. Do tej pory nie miałam doświadczenia pracy ze starszymi osobami. Mam babcie, ale to kontakt bardziej indywidualny. Pan Bóg daje mi siłę, łaskę, dzięki której bardzo łagodnie przyjmuję te trudne sytuacje. Nie przeżywam ich jakoś nadmiernie, ale z dużym spokojem w sercu. Każda śmierć jest trudna, ale przyjmuję to w duchu wiary. Jedną panią, która odeszła pół godziny wcześniej karmiłam. To są trudne sytuacje, ale także w nich widzę i czuję obecność Boga.
Dla skierniewiczanki każda trudna sytuacja jest okazją do służby Bogu w drugim człowieku.