Prawdziwa skala katastrofy epidemicznej jest znacznie większa niż pokazują dzienne raporty MZ. Obecny spór między zwolennikami a przeciwnikami orzeczenia TK jeszcze ją pogłebi. W tej chwili pierwszym działaniem pro life powinno być łagodzenie sporu.
Dziś (czwartek 29.10) ministerstwo zdrowia podało rekordowe, dobowe statystyki zachorowań i zgonów. Według informacji resortu w ciągu ostatnich 24 godzin testami potwierdzono obecność koronawirusa SARS-CoV-2 u ponad 20 tys. osób, zmarło też 301 osób zakażonych, z czego blisko 50 z nich nie miało żadnych chorób współistniejących. Te tragiczne dane jednak nie przedstawiają prawdziwej skali epidemii w Polsce. Aby zrozumieć, z jaką katastrofą mamy do czynienia, należy spojrzeć na liczbę zgonów ogółem i porównać ją ze średnią wieloletnią. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze raporty publikowane przez resort zdrowia obejmują jedynie zachorowania i zgony osób, u których zakażenie potwierdzono testami. Realna skala chorujących na Covid-19 i umierających z powodu tej choroby jest znacznie większa (nie tylko w Polsce), bo nie wszystkie osoby z objawami są kierowane na testy. Po drugie do rzeczywistych skutków epidemii należy zaliczyć również pogorszenie się stanu zdrowia lub zgony osób, które cierpią na inne choroby, ale z powodu zatkanego systemu ochrony zdrowia nie udało się im udzielić na czas świadczeń medycznych, które w normalnej sytuacji by otrzymali. To również ofiary pandemii, choć pośrednie.
O jakiej więc skali mówimy? Z danych Rejestru Stanu Cywilnego, na podstawie wystawianych przez Urzędy Stanu Cywilnego aktów zgonu, dowiadujemy się, że łączna liczba zgonów Polek i Polaków zaczęła szybko rosnąć od drugiej połowy września. W 42. tygodniu roku 2020 (12-18 października) wystawiono w Polsce 10101 aktów zgonu przy średniej dla tego tygodnia roku za lata 2010-2019 - 7557. Najbardziej śmiertelny 42 tydzień roku w tej dekadzie był dotąd w 2015 r., gdy zmarło 7777 osób. Teraz trwa 44 tydzień, a biorąc pod uwagę publikowane przez MZ raporty i tempo wzrostu liczby zgonów w ostatnich tygodniach, ta różnica będzie znacznie wyższa niż kilkanaście dni temu. Już dwa tygodnie temu zmarło zatem o 2,5 tysiąca więcej osób tygodniowo (czyli o 30 proc. więcej) niż w najbardziej śmiertelnym analogicznym okresie ostatniej dekady. Ilu w ciągu tych siedmiu dni zmarłych to osoby odnotowane w rejestrach jako ofiary koronawirusa (czyli zmarli z potwierdzonym testem zakażniem)? 575. Pozostałe 2 tysiące "nadliczbowych" zmarłych to w znacznej mierze również ofiary epidemii - bezpośrednie niezdiagnozowane i pośrednie.
Tragiczny termin ogłoszenia werdyktu TK
Dopiero spoglądając z pewnego dystansu, widząc te liczby, możemy zobaczyć skalę katastrofy. Tak wyglądało pole bitwy dwa tygodnie temu. A batalia trwa i jesteśmy w coraz głębszym odwrocie. Do statystyk trzeba dodać ogromne psychiczne zmęczenie społeczeństwa trwającymi od 7 miesięcy ograniczeniami, dotykającą wielu recesję gospodarczą i zapaść na rynku pracy. Nastroje społeczne są marne, Trybunał, szczególnie od czasu nominacji sędziowskich dla Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza, powszechnie uważany za narzędzie partyjne i pozbawiony autorytetu. I w takim krajobrazie, w takim momencie Trybunał Konstytucyjny postanawia ogłosić wyrok w sprawie ustawy "aborcyjnej", co do którego jest pewność, że wywoła żywe reakcje i kontrowersje. Decyzja o takim terminie ogłoszenia werdyktu jest jak wrzucenie pochodni do składu materiałów wybuchowych. I nie ma tutaj większego znaczenia merytoryczna i moralna zasadność wyroku (nawet dotychczasowe orzecznictwo sprawia, że werdykt nie mógł być inny). Chodzi o kontekst czasu i przewidywalny efekt. A ten jest fatalny.
Mam świadomość, że będzie wielu, którzy powiedzą, że nie ma złego czasu na wprowadzenie zakazu legalnego przerywania życia nienarodzonych dzieci. Ale nie zgodzę się z tym stanowiskiem, właśnie z punktu widzenia obrony życia. Dlaczego? Ponieważ graniczące z pewnością prawdopodobieństwo demonstracji (jeśli po poprzednich "czarnych protestach" ktoś łudził się, że ich nie będzie, to znaczy, że żył w dość jednorodnej poglądowo bańce) stwarza w czasie dynamicznie przybierającej na sile epidemii realne i bardzo poważne zagrożenie dla życia i zdrowia nie tylko ich uczestników. Pandemia sprawiła, że znajdujemy się w ekstremalnej sytuacji, w której nie ma rozwiązań idealnych. Protesty były do przewidzenia, a ich efektem będzie gwałtowny wzrost zakażeń i zgonów osób zakażonych na marszach i w nich nie uczestniczących, ale zakażonych przez swoich demonstrujących bliskich. Biorąc pod uwagę obecną skalę zarazy, mogą to być liczby znacznie przewyższające liczbę legalnych aborcji eugenicznych, które zostałyby wykonane w najbliższych miesiącach. Jeśli sprawa tej ustawy przeczekała w TK tyle miesięcy, to wobec trwającej pandemii mogła poczekać jeszcze kilka kolejnych.
Nieodpowiedzialni liderzy
Oczywiście, że wbrew temu, co mówią liderki strajku, prezes Przyłębska nie odpowiada bezpośrednio za wyjście ludzi na ulicę, bo każdy decyzję o wyjściu podejmuje sam. Odpowiada jednak ze wyznaczenie takiej a nie innej daty ogłoszenia werdyktu, w takim a nie innym okresie kumulacji napięć i rozwoju epidemii. To, co teraz dzieje się na ulicach, można było przewidzieć.
Za skalę i sposób protestowania odpowiadają natomiast - przynajmniej w jakiejś mierze - liderzy strajku. Marta Lempart i pozostałe koordynatorki działań od samego początku konsekwentnie prowadzą narrację, zgodnie z którą pełną odpowiedzialność za strajk ponosi Jarosław Kaczyński i TK, a protesty są całkowicie oddolne, one zaś nie biorą odpowiedzialności za ewentualne zakażenia. To oczywiście bzdura, bo, choć jak już wspomniałem każda osoba sama podejmuje decyzje o wyjściu na protest, to w każdym ruchu społecznym ogromną rolę grają emocje, a rolą liderów jest koordynacja działań i kanalizowanie tych emocji. Właśnie liderzy protestu odpowiadają za to, czy emocje protestujących będą tonowane czy rozgrzewane. Jak dotąd pani Lempart robi wszystko, aby rozgrzać je do czerwoności, bo doskonale wie, że drugiej szansy na radykalizację postaw demonstrantów może długo nie być - protestom sprzyjają nastroje wywołane kryzysem i wielomiesięcznymi restrykcjami.
Działaczki z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet grają w tej sytuacji va banque - od początku protestów powtarzają, że Polki i Polacy pokazali na ulicy, że chcą pełnej legalizacji aborcji do 12. tygodnia. To nieprawda, co pokazują przeprowadzone w dniach 26-27 października (czyli w 5 i 6 dniu protestów) na zlecenie "Gazety Wyborczej" badania. Wynika z nich, że tylko 22 proc. badanych chce pełnej legalizacji, a nie powtarzane przez liderki protestów 69 proc. Z kolei 59 proc. badanych jest zwolennikami "kompromisu" z 1993 r. Właśnie dlatego koordynatorki strajku walczą o jak najdłuższe utrzymanie wysokiego napięcia - im dłużej trwa taka sytuacja, tym większe szanse na zradykalizowanie szczególnie najmłodszych uczestników demonstracji. Z tego samego powodu liderki wulgarnie odrzucają propozycje części polityków, by przeprowadzić referendum ws. aborcji - doskonale wiedzą, że głosowanie referendalne zburzy kreowany przez nie mit o masowym poparciu dla aborcji na życzenie. Ale efektem podgrzewania emocji jest dramatyczne pogorszenie sytuacji epidemicznej, którego efekty zobaczymy w perspektywie kilku tygodni. I o ile trudno obwiniać o to poniesiony emocjami, wzburzony tłum, o tyle już tych, którzy przygotowali scenę pod te wydarzenia lub je podsycają, czyli wyznaczających termin ogłoszenia wyroku oraz liderki strajku owszem.
Ze strony protestujących pada w tym kontekście często argument, że walczą z arogancją władzy o wolność i w tym kontekście zdrowie schodzi na dalszy plan. Trudno negować czyjeś subiektywne odczucie. Ale to nie zmienia faktu, że wybór jednego pociąga za sobą przewidywalne konsekwencje dla drugiego.
W tym kontekście nie można też pominąć wtorkowego wystąpienia wicepremiera i prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który wezwał obywateli, szczególnie członków PiS, do obrony kościołów. To sytuacja kuriozalna, gdy wiceszef rządu kieruje do części obywateli wezwanie, by stanęli przeciwko współobywatelom, nawet jeśli cel wydaje się słuszny. Rząd dysponuje odpowiednimi siłami państwowymi (takimi jak np. policja), by chronić mienie (np. kościoły) przed chuligańską agresją. Tymczasem apel Kaczyńskiego wpisuje się w retorykę liderek strajku i podgrzewa emocje, pogłębiając i tak ogromne podziały.
Nadzieja w tym, że będziemy mądrzejsi
Sytuacja jest tragiczna. Bardziej tragiczna niż pokazują infografiki i raporty ministerstwa zdrowia. I nie piszę tego, aby straszyć, ale, abyśmy nie pogłębiali już i tak ciężkiego kryzysu. Już teraz system ochrony zdrowia jest niewydolny i nie daje sobie rady z opanowaniem epidemii, na domiar złego po dwóch stronach toczącego się sporu na pierwszy plan wybijają się przywódcy, którzy próbują nas popchnąć w jeszcze większą katastrofę. Według modeli matematycznych liczba zgonów będzie rosła mniej więcej do Bożego Narodzenia, czyli przez kolejne dwa miesiące, ale protesty mogą tę sytuację znacznie pogorszyć. I tak naprawdę, niestety dobrych wiadomości w tym temacie obecnie nie ma. Możemy jednak zrobić jedno - być mądrzejsi niż liderzy i nie dać się wepchnąć bezmyślnie w ten spór. Gdy tylko jest okazja - łagodzić, zamiast dolewać oliwy do ognia. To kwestia życia i śmierci wielu tysięcy osób. To też jest przestrzeń do bycia pro life.