Ucieszyła mnie informacja, że w środę do Polski przylatuje izraelski minister edukacji. Radość minęła, gdy minister wyjaśnił, jaki jest cel jego wizyty.
Izrael i Polska niczego bardziej teraz nie potrzebują niż spokojnej, rzeczowej rozmowy o nowelizacji ustawy o IPN i historii w ogóle. Tak, potrzebujemy tego niezależnie od faktu, że od dwóch lat zapisy ustawy były stronie izraelskiej znane, były z nią konsultowane, na jej wyraźne życzenie wprowadzono wyjątki dla artystów i naukowców. I niezależnie od tego, że histeryczna (żeby nie powiedzieć skandaliczna) w punkcie wyjścia wypowiedź członka Knesetu Jaira Lapida o „polskich obozach śmierci” wysadziła w powietrze cały ten proces konsultacji i – jak się wydawało – porozumienia ze stroną izraelską.
Ale ze względu na efekt domina, jaki został uruchomiony, i ze względu na trudny do opanowania rozwój złych emocji i, co gorsza, możliwych reperkusji w relacjach międzynarodowych, konieczne jest ponowne spokojne przeanalizowanie faktów i tłumaczenie, dlaczego Polska nie może odstąpić od swojego suwerennego prawa do ochrony własnego dobrego imienia (w obronie którego niespodzianie wystąpił niemiecki minister spraw zagranicznych, oświadczając, że pełną odpowiedzialność za Holocaust bierze na siebie naród niemiecki), zwłaszcza, że ma ku temu podstawy.
Dlatego z pewną ulgą i nadzieją odebrałem informację o tym, że w najbliższą środę do Polski przylatuje minister edukacji Izraela, Naftali Bennett. Tym bardziej, że w rozesłanym do izraelskich mediów oświadczeniu napisał m.in.: "Uważam, że możemy zakończyć obecny spór z polskim rządem przy pomocy dialogu, a nie za pośrednictwem mediów". Jeszcze w miarę obiecująco brzmią słowa: "Dlatego zamierzam spotkać się z przywódcami politycznymi i polskimi studentami i przedstawić im jasne przesłanie: nie możemy zmienić przeszłości, ale wspólnie napisać przyszłość".
Niepokój, a właściwie zasianie wątpliwości co do intencji, pojawiają się jednak w kolejnej części wypowiedzi: "Jestem zdeterminowany, aby wyjaśnić, że fakty są bezdyskusyjne: Polska była zaangażowana w mordowanie Żydów podczas Holokaustu. Zamierzam powiedzieć prawdę w miejscu, w którym to się stało – i ta prawda nie jest zależna od tego [proponowanego] prawa ani od żadnego innego".
No więc wygląda na to, że obiecująca w punkcie wyjścia wizyta, która mogłaby uruchomić realny dialog, ma być de facto kolejnym postawieniem Polski pod ścianą. Jeśli bowiem izraelski polityk „jest zdeterminowany”, by powiedzieć nam, że Polska (która wtedy jako państwo nie istniała), a nie pojedynczy Polacy (o czym wiemy i czemu nikt nie zaprzecza), dokonywała mordów na Żydach, to zdaje się, że pan minister niepotrzebnie się do Polski fatyguje. Pomijam tupet i arogancję, jaka przebija z tego oświadczenia. Przede wszystkim jest ono niespójne z jego własną deklaracją, że spór można zakończyć za pomocą dialogu, a nie za pomocą mediów. Skoro tak, to jaki sens ma publikowanie w tym samym oświadczeniu – rozesłanym do mediów – tak twardych, nieprawdziwych i tym samym i wykluczających dialog słów o zaangażowaniu Polski w mordowanie Żydów?
Obym się mylił, oby w drodze do Polski minister Bennett przemyślał jednak swoją negocjacyjną pozycję wyjściową. Ale jeśli dialog ma się odbyć na warunkach postawionych przez izraelskiego ministra, to chyba jednak nie o dialog tu chodzi. A wtedy szkoda fatygi.
PS: Jak donoszą media, minister Naftali Bennett jednak nie przyjedzie do Polski.