Policzył wszystkie włosy na naszych głowach, więc tym bardziej wszystkie głowy. Nic Mu się nie wymknęło – wirusy też.
Ignacy Jeż traktował życie jak ciekawą przygodę. Jako ksiądz, a potem biskup często mówił o Bożej Opatrzności, a ludzie słuchali go z otwartymi ustami. Czuło się, że ten życzliwy i zawsze uśmiechnięty człowiek mówi o tym, co sam przeżył i co jest treścią jego życia. Ciężki sprawdzian jego zaufania Bożemu prowadzeniu przyszedł już na pierwszej parafii w Hajdukach Wielkich, w której posługiwał. Był sierpień 1942 roku, gdy gruchnęła wieść o męczeńskiej śmierci w obozie w Dachau proboszcza parafii, ks. Józefa Czempiela. Niemcy zakazali odprawienia Mszy za zmarłego, ostrzegając, że w razie nieposłuszeństwa wikary trafi tam, gdzie zmarł jego proboszcz. Ksiądz Jeż zaczął toczyć wewnętrzną walkę. „Jeśli mnie aresztują, to parafia zostanie bez księdza” – myślał. Ale z drugiej strony nie wyobrażał sobie, że mógłby nie odprawić tego nabożeństwa. „A jeśli Pan Bóg chce, żebym Mu służył przez więzienie? Dlaczego nie? Nigdy nie wiadomo, czy ten pobyt w więzieniu nie przyniesie więcej dobra dla Kościoła niż praca kapłańska w parafii. Tylko jeden Bóg to wie” – rozważał. Wreszcie zdecydował: „Co oni zrobią, to jest ich rzecz, ale ja zrobię to, co zrobić powinienem. Niezależnie od presji ja mam zachować się po Bożemu”. Odprawił więc Mszę za zmarłego proboszcza.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.