Pomagać trzeba z głową. Samo współczucie nie wystarczy. Co więcej, współczucie bez chłodnej głowy, która nada mu rozsądne ramy, może być nawet niebezpieczne. I mam na to dowód w postaci Jana z Mathy.
Ten francuski kapłan, w dniu swoich prymicji, doznał niezwykłego widzenia. Oto 29 stycznia 1194 roku, w czasie sprawowania Eucharystii ujrzał samego Chrystusa, który trzymał ręce na dwóch niewolnikach, spiętych ze sobą razem żelazną obręczą - jeden z nich był rasy białej, a drugi czarnej. To widzenie do głębi wstrząsnęło neoprezbiterem. Zrozumiał, że jego powołaniem ma być pomoc tym, którzy są w niewoli. A w tamtym czasie do niewoli trafiali chrześcijanie, złapani przez Arabskich korsarzy na Morzu Śródziemnym. Każdy inny rzuciłby się na miejscu ks. Jana do organizowania pomocy, ale nie on. On chciał najpierw się upewnić, czy to widzenie nie było tylko przewidzeniem wzruszonego serca. A gdy kwestię te rozstrzygnął, założył Zakon Trójcy Przenajświętszej, popularnych trynitarzy, którego zadaniem było nie tylko wykupywanie z niewoli chrześcijan, ale i pomaganie im w rozpoczynaniu nowego życia na wolności po powrocie do Europy. Systemowa, ciężka, wymagająca chłodnej głowy i dużych nakładów finansowych praca. Jan z Mathy wykonał ją jednak wzorowo, dlatego wspominamy go jako świętego, który ocalił wiele istnień ludzkich. Trynitarze trafili nawet do Polski, choć u nas wykupywali chrześcijańskich niewolników nie od Arabskich piratów, tylko z rąk Turków.'