Zamachy 11 września 2001 roku były wypowiedzeniem wojny Stanom Zjednoczonym. Jednak amerykański odwet w postaci ogłoszonej szybko „wojny z terroryzmem” okazał się największym szaleństwem w historii supermocarstwa.
W najbliższych dniach w mediach będzie zapewne dominował ten obrazek, który wstrząsnął Ameryką i całym światem 20 lat temu: dwa samoloty uderzające w nowojorskie wieże World Trade Center. Być może równie często będzie pokazywana twarz prezydenta USA George’a W. Busha i przywoływane jego słowa wypowiedziane podczas wystąpienia przed Kongresem, gdzie oskarżył Al-Kaidę o zaplanowanie i przeprowadzenie zamachów. W tym samym przemówieniu Bush postawił ultimatum afgańskim talibom, którzy umożliwili terrorystom stworzenie ośrodków szkoleniowych na swoim terytorium: albo wydadzą Amerykanom Osamę bin Ladena, albo będą mieli wojnę. Chwilę później Bush ogłosił, że USA przystępują do „globalnej wojny z terroryzmem”. Wszystko wówczas wyglądało na adekwatną reakcję mocarstwa, zaatakowanego przez „niewidzialnego” wroga. Z każdym tygodniem rosło jednak poczucie, że wojenna retoryka Busha to coś więcej niż tylko odpowiedź na napaść. To była zapowiedź pokazu siły w skali, jakiej dotąd jeszcze Amerykanie nie mieli okazji zaprezentować. Bardzo szybko przerodziło się to w szaleńcze nakręcanie wojennej atmosfery. Za skutki tego szaleństwa do dziś płacą społeczeństwa krajów, które „wojnę z terroryzmem” odczuły na własnej skórze. Dla Ameryki miała być ona szansą na ugruntowanie pozycji światowego hegemona. Po 20 latach już wiemy, że stało się to raczej przyczyną osłabienia pozycji międzynarodowej USA. „Wojna z terroryzmem” nie tylko nie uwolniła świata od zagrożenia terrorystycznego, ale wręcz stworzyła jeszcze warunki do jego wzrostu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.