Biorę ten tekst do ręki przynajmniej kilka razy w ciągu roku. Czytam go zawsze uważnie i za każdym razem robi na mnie tak samo silne wrażenie.
Ból ukryty pod maską ironii? Skrywany krzyk rozpaczy? Manifest człowieka, który stracił nadzieję? Dziś czytam go ku przestrodze dla tych, którzy myślą, że kształt chrześcijaństwa od nich nie zależy.
Jean Paul Sartre to ikona ateistycznego egzystencjalizmu. Był nie tylko twórcą jednego z najpopularniejszych nurtów filozoficznych dwudziestego wieku, ale ojcem całej związanej z nim subkultury, która wywarła głęboki wpływ na intelektualne i kulturalne dzieje współczesnej Europy. To właśnie Sartre, wraz ze swoją kochanką, Simone de Beauvoir, przyczynili się w ogromnej mierze do zrewolucjonizowania europejskiej obyczajowości, a powieści, sztuki, eseje i naukowe publikacje Sartre’a z niezwykłą siłą oddziałały na zmieniające się oblicze współczesności. W 1964 roku Sartre odmówił przyjęcia literackiej nagrody Nobla, którą otrzymał za swoją autobiograficzna powieść Słowa. Mniejsza o motywy, które nim kierowały. Ważniejsze jest to, co tak naprawdę wyróżniona nagrodą powieść kryje. Słowa, to bezpardonowe rozliczenie się Sartre’a ze swoim dzieciństwem, młodością, zakłamaniem czasów dorastania, toksyczną rodzina pełną małomieszczańskich, fasadowych zachowań, słabą matką, narcystycznym dziadkiem i ojcem, który jak pisał Sartre: „zrejterował w śmierć”. Pisarz nie oszczędził nikogo, w tym również samego siebie. W niezwykłym, uderzającym natłoku ironicznych wyznań i bólu skrywanego pod maską dojmującej kpiny, znajdują się też fragmenty, w których Sartre pisze o swoim ateizmie. I te właśnie są dla mnie szczególnie poruszające. Oto kilka z nich: „Ateizm – pisze francuski egzystencjalista – to przedsięwzięcie okrutne i długodystansowe, chyba doprowadziłem je do końca”. „Bóg potrafiłby wybawić mnie z kłopotu […]. Przeczuwałem religię, liczyłem na nią, było to lekarstwo. Gdyby mi go odmówiono, wynalazłbym je sam. Nie odmawiano mi go […]. Ale w następstwie w owym Bogu fashionable, o jakim mnie nauczano, nie rozpoznałem Boga, którego oczekiwała moja dusza”. „W naszym środowisku, w mojej rodzinie wiara była pompatycznym imieniem słodkiej francuskiej wolności […]. Karol Schweitzer […] ośmieszał katolicyzm nie omijając żadnej po temu okazji […]. Wystarczyłoby przedstawić mi sprawę od strony przeciwnej, bym rzucił się w jego odmęty; jeszcze krok, a padłbym ofiarą świętości. Dziadek obrzydził mi ją raz na zawsze. Obejrzałem świętość jego oczyma, ów okrutny obłęd zemdlił mnie lukrecją swoich ekstaz, przeraził sadystyczną wzgardą dla ciała”. „Kilka jeszcze lat utrzymywałem z Wszechmocnym stosunku oficjalne; prywatnie zaprzestałem składania mu wizyt. Raz jeden naszło mnie uczucie, iż On istnieje. Bawiąc się zapałkami przypaliłem dywanik; kiedym zamalowywał farbą ślady występku, Bóg ujrzał mnie nagle, uczułem jego spojrzenie wewnątrz głowy i na rękach; kręciłem się po łazience straszliwie widzialny, żywy cel. Ocaliło mnie oburzenie; wściekłem się na niedyskrecję tak ordynarną, nabluźniłem, wymamrotałem jak mój dziadek: Ty Boże cholerny od wszystkich choler! I nie spojrzał na mnie już nigdy więcej. Opowiedziałem historię chybionego powołania: pragnąłem Boga, dano mi go, przyjąłem ów dar nie pojmując, żem go szukał. Nie zapuściwszy korzeni w moim sercu, wegetował czas jakiś, a potem umarł. Dziś, kiedy mówią mi o nim, powiadam z rozbawieniem i bez jakichkolwiek ciągot, jak stary uwodziciel, który spotyka sędziwą piękność: Gdyby nie to nieporozumienie, gdyby nie ta pomyłka, gdyby nie ten przypadek, co nas rozłączył mogłoby pięćdziesiąt lat temu coś zajść między nami. Nie zaszło nic”. „W braku dokładniejszych wskazań nikt, począwszy ode mnie, nie wiedział, po com u licha przylazł na ten świat”. Tyle Sartre. Za każdym razem odkładam ten tekst z wciąż niesłabnącym poczuciem, że nie dotyczy on tylko francuskiego filozofa. Współcześni nam, a jemu podobni, żyją w mojej wiosce, mieście, społeczności. Ile razy obrzydziłem im wiarę? Jak często mój sposób przeżywania relacji z Jezusem zemdlił tych, którzy byli jego świadkami? Czy zamiast świadczyć o miłości Boga, nie spowodowałem zgorszenia moją religijną bylejakością, brakiem gorliwości, nieautentycznością, oziębłością wiary? Czy zważałem na to, jakiego Boga spotyka we mnie drugi człowiek? Sartre stracił wiarę, bo nikt nie pokazał mu Go w sposób prawdziwy. Mam wrażenie, że zbyt łatwo zwalniamy się dziś z odpowiedzialności za wiarę drugiego człowieka. A tymczasem – kto wie – może kiedyś, w nie mniejszym stopniu niż z tego, co uczyniliśmy, sądzeni będziemy z tego, co sobie odpuściliśmy.