Dla władz PRL to był najbardziej niewygodny krzyż. Kazali go ukraść, ale na jego miejscu natychmiast stanął nowy. Dziś widnieje w ramionach krzyża-pomnika.
Nigdy „nieznani sprawcy” nie byli tak znani, jak w stanie wojennym. Każdy wiedział, że to ludzie bezpieki prowokują, podkładają fałszywe dowody i niszczą rzeczy niewygodne władzom. Dlatego gdy 27 stycznia 1982 roku zniknął krzyż przy kopalni „Wujek”, nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, kto za tym stoi.
To nie była drobna sprawa. Nie było wtedy w Polsce ważniejszego krzyża – i dlatego też dla ówczesnych władz nie było krzyża bardziej znienawidzonego. Stał w wyłomie muru zniszczonego przez czołgi w czasie szturmu 16 grudnia 1981 roku. Na jego ramionach zawisły symbolizujące zabitych lampy górnicze. Zanim tam trafił, był świadkiem rekolekcji prowadzonych przez ks. Henryka Bolczyka dla górników. Przy tym krzyżu nawracali się, modlili, spowiadali. W dniu pacyfikacji chłopy przynieśli go do stacji ratownictwa, w której leżeli martwi górnicy. Gdy stanął w wyrwie muru, otoczyło go morze płonących świec. Między nimi mnóstwo kwiatów i kartek z modlitwami, wierszami, tekstami pisanymi prozą. Przynieśli je ludzie, którzy tysiącami przyszli oddać hołd ofiarom przemocy.
„To miejsce stawało się dla tej władzy coraz bardziej niewygodnym miejscem w Polsce” – napisze po latach ks. Bolczyk w książce „Krzyż nigdy nie umiera”. Stojący tam krzyż nie pozwalał zapomnieć, co się stało. Tymczasem rządzącym komunistom chodziło o coś zupełnie przeciwnego. Przekonali się o tym liczni odwiedzający to miejsce, gdy zatrzymywała ich milicja, gdy stawali przed kolegium, szykanowani za udział w „nielegalnym zgromadzeniu”. A miejsce było łatwo dostępne, bo przy drodze. Przy krzyżu zwalniały pojazdy, a pasażerowie autobusów oddawali mu cześć. Lokalne władze, naciskane przez „górę”, w ekspresowym tempie zatwierdziły budowę nowej drogi, z dala od krzyża. Do nowej obwodnicy szybko przylgnęła nazwa „zomostrasse”. Pod krzyżem pojawiły się patrole milicji, jednak żadne zabiegi nie przynosiły skutku. Władze chwyciły się więc desperackiego pomysłu: w nocy 27 stycznia podjechali szarą wołgą czterej „nieznani sprawcy” i wyrwali krzyż. Pewnie go potem zniszczyli, w każdym razie ślad po nim zaginął.
Władze nie mogły zrobić niczego głupszego. Był to oczywisty policzek wymierzony rodzinom zmarłych i całemu narodowi, wciąż zszokowanemu brutalnością funkcjonariuszy stanu wojennego. Górnicy natychmiast zagrozili im ponownym strajkiem, jeśli krzyż znów nie stanie na swoim miejscu. W kopalnianym warsztacie szybko wykonali nowy krzyż z deski dębowej i postawili go na miejscu poprzedniego.