Józef Pękala ma 95 lat i do swej żony Leonardy - lat 94 - wciąż mówi "Mała". Zawsze tak było i kiedy brali ślub 75 lat temu, i gdy ją przytulał po śmierci dwojga dzieci, i kiedy razem szli pod krzyż postawiony pod domem, by swój dzień powierzać Bogu.
To właśnie do Kurowa wybrał się w pierwszych dniach wojny poseł Stanisław, by dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. – To było dziwne, bo ojciec często wyjeżdżał załatwiać jakieś sprawy i nie żegnał się z nami jakoś specjalnie, ale wtedy mnie tak uścisnął mocno i powiedział, że dobrze to raczej nie będzie – wspomina pan Józef. – Już nie wrócił. Zginął podczas pierwszego bombardowania naszych okolic. Zostałem sam z moją macochą i siostrami, bo bracia i szwagrowie walczyli w 1939 roku. Miałem 16 lat i gospodarstwo na głowie.
Z partyzantki do szkoły
Po kilku tygodniach, kiedy Niemcy rozbili polskie wojsko, wrócili do domu bracia i szwagrowie. Zaczęła się partyzantka. – Las dookoła sprzyjał konspiracji. Partyzanci spotykali się u nas. Drukowaliśmy też różne ulotki przeciw Niemcom i roznosiliśmy je po okolicy. Staraliśmy się jednocześnie normalnie żyć. Wojna sprawiła, że wszyscy szybko dojrzeliśmy. Leonarda podobała mi się coraz bardziej. Odwiedzałem ją, kiedy mogłem, i chciałem się z nią ożenić. Dałem nawet na zapowiedzi, ale starszy brat uznał, że jestem za młody i poszedł do księdza je wycofać – opowiada pan Józef.
– Myślałam wtedy, że nic z tego nie będzie. Zresztą to byłby pewien mezalians, ja z biednego domu z synem posła, no ale czas pokazał, że mój Józef był konsekwentny – dodaje pani Leonarda.
Zanim jednak młodzi mogli coś postanowić, przyszła wiadomość, że Niemcy złapali jakiegoś partyzanta z okolicy i wszyscy mężczyźni są zagrożeni aresztowaniem lub rozstrzelaniem. Trzeba było zniknąć. – Z pomocą przyszedł mi brat, który poddał pomysł, bym zgłosił się do szkoły rolniczej koło Garwolina. Uczył tam profesor, który kiedyś pracował w szkole w Kurowie, a że jakoś Pan Bóg dał mi zdolności, że zawsze byłem bardzo dobrym uczniem i lubiłem się uczyć, nauczyciele mnie lubili. Przypomniałem się więc profesorowi i zapisałem do szkoły. Niemcy uznawali naukę w takich placówkach, uważając, że będą mieć z Polaków, którzy coś potrafią, tanią siłę roboczą. Wtedy pomyślałem też, by zabrać ze sobą kilku chłopaków z okolicy, by ich w ten sposób uratować przed wywózką. Namówiłem sześciu, ale do szkoły dotarliśmy we trzech, bo pozostali tak zaczęli się żegnać ze swymi rodzinami i znajomymi, że się popili i na czas do szkoły nie dotarli. Natomiast dotarli do nich Niemcy i wszyscy zginęli – relacjonuje pan Józef.