Sowieci kazali Agnieszce iść sprzątać Gliwice. Wyszła bez bagaży. Zawieźli ją aż nad chińską granicę. Podobnie jak ok. 45 tys. innych Górnoślązaków.
– Pamiętam ojca z 17-letnią córką, Niemką z Wrocławia. I ta córka mu w pociągu zmarła. Tako szwarno dziołcha... Tęskniła za mamą, opowiadała nam o niej. Wynieśli jej ciało pod górka i tam zostawili – wspomina.
W Kazachstanie na szczęście już zaczynała się wiosna. W obozie Agnieszka spotkała ludzi z Rybnika, spod Opola, z Gliwic.
Miała szczęście – trafiła do pracy w piekarni. „Muszymy chlyb szykować do naszych chopów!” – powiedziała Marysi, która jeszcze wtedy żyła.
Zeskrobywały więc kawałki ciasta, które wyciekało z foremek, i przemycały na zewnątrz. Mężczyźni byli skrajnie niedożywieni i wyniszczeni ciężką pracą. Chleba dostawali zaledwie 50 gramów dziennie (lub 40 gramów, jeśli nie pracowali).
– Raz na 14 dni mężczyźni dostawali też łyżkę cukru. Był jeden taki starszy pan Wilscher z naszej Wójtowej Wsi, który koniecznie chciał się za ratowanie go tym chlebem odwdzięczyć i przynosił nam swoją łyżkę cukru... Mężczyzn tam bardzo dużo umarło. Kobiet z naszej grupy chyba tylko około 15. Po powrocie do Polski spotykałam w Knurowie jednego z naszych, który wywoził w Kazachstanie furmanką ciała. Pytam, ile ich wywiózł, a on: „Dziołcha, jo nawet nie wiym wiela” – wspomina.