- Czy potrzeba tragedii, żeby człowieka sprowadzić na ziemię? - pyta Piotr Czak, hodowca gołębi.
- Uratowałem kilku ludzi, żyją do dzisiaj. Wyszedłem dwie minuty przed zawaleniem się hali. A zawsze, od dwudziestu lat, byłem do końca wystawy. Wtedy, mogę powiedzieć z całą świadomością, Duch Święty mnie poprowadził, mówił: Piotr, kończcie dzisiaj prędzej. Myśmy wyszli, a hala runęła jak domek z kart. Wróciłem po kolegów i wpadłem w te ruiny. Było więcej ludzi, którzy ratowali innych. Tam był Janusz Kurzak i jego syn, jeszcze inny kolega z Gdańska. Wyciągnąłem ich po omacku, w ruinach ich nogi wyczułem. W sumie czterech wyciągnąłem. Strażnicy wołali do mnie: co ty, głupi jesteś? Zabić się chcesz? Kolega też chciał mnie powstrzymać, żebym nie wchodził na teren hali, ale musiał mnie puścić. Śniegiem się nacierałem, żeby przytomności nie stracić. A było 20 stopni mrozu. Z tego wszystkiego dwa razy byłem w szpitalu. Miałem dwustronne ostre zapalenie nerek i kolkę nerkową. Nie mogę zapomnieć o tym wszystkim. Biedna moja żona. W pierwszych tygodniach po katastrofie chciałem popełnić samobójstwo. Nie widziałem dla siebie miejsca na ziemi. Po roku czasu byłem na imprezie, ale w połowie wyszedłem: nie mogłem patrzeć, jak ludzie się bawią, a tylu moich kolegów zginęło - wspomina Piotr Czak z Warmątowic tragedię na terenie hali Międzynarodowych Targów Katowickich podczas wystawy gołębi pocztowych.
Minęło właśnie 9 lat od tej katastrofy. Spotykamy się 31 stycznia w Kluczu, na Mszy św. w intencji jej ofiar - zginęło 65 hodowców, ponad 140 było rannych. Mszę św. odprawił tutejszy proboszcz ks. Józef Żyłka, kapelan Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. Z oczu Piotra Czaka płyną łzy, pytam dlaczego po 9 latach wciąż to tak przeżywa.
- U mnie to jest wczoraj. Najgorzej jest w nocy. Wracają we śnie koszmary, łzy lecą jak grochy, duszę się. To jest obraz horroru. Wstaję zlany potem. Ja nie potrafiłem z Warmątowic do Strzelec dojechać, a jestem kierowcą zawodowym. Cztery kilometry! - opowiada hodowca. Jest teraz na rencie inwalidzkiej. Nie uzyskał żadnego odszkodowania - podobnie jak inne ofiary i rodziny ofiar katastrofy chorzowskiej.
- Dziękować Bogu. Mam swoje gołąbki, mogę się nimi cieszyć. Inni się ze mnie nabijają, ale ja mam inny świat. Wiem, co znaczy tragedia. Czasem zastanawiam się, czy potrzeba tragedii, żeby człowieka sprowadzić na ziemię? Pieniądze się liczą? Tam, na hali, był pan Wagner, hodowca z Niemiec, znałem go, byłem u niego w domu dwa tygodnie przed katastrofą. Milioner. Przecięło go na pół - mówi Piotr Czak.
Gorzko podsumowuje brak zadośćuczynienia dla poszkodowanych. - Bóg, honor, ojczyzna. Bóg: zrobił dla mnie wszystko, żyję, jestem tu. Honor: miałem, kolegów nie zostawiłem, ryzykując swoje zdrowie i bezpieczeństwo rodziny. A ojczyzna? Kto to jest ta „ojczyzna”? Kto ją reprezentuje? - pyta.