W roku 1241 zalała Europę prawdziwa orda piekielnych wojowników. Piekielnych, bo dzikich, okrutnych i skutecznych niczym demony z Tartaru.
W roku 1241 zalała Europę prawdziwa orda piekielnych wojowników. Piekielnych, bo dzikich, okrutnych i skutecznych niczym demony z Tartaru. Dlatego przylgnęła do nich nazwa Tatarzy. Z powodu tej złej sławy, gdy stanęli pod murami Wrocławia, miasto jest już częściowo wyludnione – ludzie ze swoim dobytkiem kryją się w pobliskich lasach. W sumie dzisiejszy patron mógłby do nich dołączyć, nie jest przecież rycerzem tylko kapłanem i dominikaninem. Ma ponad 60 lat. Był świadkiem kanonizacji założyciela swojego zakonu. Przez ponad ćwierć wieku ofiarnie pracował na rzecz zakonu w Krakowie, w Pradze - gdzie szczepił dominikańską rodziną na czeskiej ziemi - a teraz jest tu, we Wrocławiu, do którego zbliżają się dzicy najeźdźcy. Mimo rzesz wrogów ten człowiek nie rusza jednak chyłkiem do lasu, tylko odważnie wchodzi na miejskie mury. Zamiast miecza czy łuku trzyma jednak w ręku monstrancję. Za nim podążają obrońcy i resztki mieszczan uformowane w procesji. Tatarzy wypuszczają w ich kierunku las strzał, ale żadna nie trafia. Pojawia się za to na przedzie procesji słup albo kula ognia. Wizja jest tak sugestywna, że Tatarzy wycofują się spod Wrocławia, a ojciec Czesław będzie już odtąd przedstawiany z taką właśnie ognistą kulą nad głową. Doskonale zresztą pasującą do jego aureoli błogosławionego.