Niektórzy święci mają swoje przydomki, tytuły, predykaty, ale ostatecznie wszyscy błogosławieni są „od Krzyża”. Ich życiorysy – niezależnie od czasu, okoliczności, w których żyli, bez względu na to, co dokonali czy pozostawili po sobie – „napisane są” pomiędzy Wielkim Piątkiem a Niedzielą Zmartwychwstania.
No i zaczęło się narzekanie, że list biskupów z okazji beatyfikacji jest za długi, że dochodzi do ścierania się dwóch wizji Kościoła „bogojczyźnianego i triumfującego oraz Kościoła, który jest otwarty na kruchość, wrażliwy, bezbronny i podatny na zranienie”, że Wyszyński może nas zainfekować klerykalizmem... Zapewne takich opinii w najbliższych dniach napotkamy jeszcze więcej – nie jest moim celem ich przytaczanie. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na kilka kwestii, które umykają naszej uwadze.
1
Akt beatyfikacji to nie konkurs na nagrodę dyrektora. Kościół ogłasza kogoś świętym lub błogosławionym nie w uznaniu zasług danego kandydata na ołtarze, ale biorąc pod uwagę (wnikliwie sprawdzając) jego więź z Bogiem, z bliźnim i samym sobą. Kategoria więzi jest tu kluczowa – o przyjaźń bowiem po trzykroć się tu rozchodzi, z kolei podczas żmudnego procesu kanonicznego dochodzi się, jak konkretny chrześcijanin rozwinął za-dany mu dar podczas chrztu świętego, jak rozpoznał swoje powołanie, jak współpracował z Duchem Świętym, co łaska Boża potrafiła zdziałać w jego życiu i czy profil duchowy kandydata na ołtarze był dojrzały. W kwestii dokonań należy jeszcze zaznaczyć, że wielu świętych – przykładając marketingowe kategorie – osiągnęło niewiele; sukcesów u nich tyle, co na lekarstwo, za to mieli długą listę porażek czy trapiących ich chorób. Przykładem może być święta sprzątaczka z Sieprawia – bł. Aniela Salawa, bł. Gerhard Hirschfelder – zamęczony przez nazistów obrońca młodzieży lub błogosławieni trapiści, męczennicy z Tibhirine, którzy ponieśli śmierć wśród tych, którym służyli. Oczywiście, to nie jest zasada – w gronie mieszkańców nieba znajdziemy wielkich intelektualistów (św. Tomasz z Akwinu, św. Augustyn, św. Bonawetura), wspaniałych organizatorów i społeczników (św. Matka Urszula Ledóchowska, św. Wincenty a Paulo), lekarzy (św. Józef Moscati, św. Ryszard Pampuri), mężów stanu (św. Tomasz More, św. Jadwiga), wychowawców (św. Jan Bosco, św. Jan Chrzciciel de la Salle), misjonarzy (św. Franciszek Ksawery, bł. Jan Beyzym). Lista jest bardzo długa – niemniej za każdym razem życie tych osób ogniskowało się na Panu Jezusie a nie na ich doczesnym portfolio. To, czego dokonali, powiedzieli czy zapisali, jest z kolei potwierdzeniem, niejako „produktem ubocznym” ich świętości. Gwoli prawdy dodajmy, że Akwinata po bliskim doświadczeniu Boga, miał powiedzieć, że co napisał do tej pory jest jak… słoma.
POLECAMY: serwis na beatyfikację kard. Wyszyńskiego
W wielu przypadkach świętość dała się rozpoznać dopiero po śmierci danego kandydata na ołtarze (por. „deszcz róż” u św. Teresy z Lisieux) albo na jego pogrzebie (por. tłumy na ostatnim pożegnaniu młodego studenta bł. Piotra Jerzego Frassatiego). Święci – jak zwykł mawiać ks. Krzysztof Wons – stają się świętymi bezszelestnie a ostatnią rzeczą, o której myślą, to aureola nad ich głową. Trafnie rzecz ujął filozof prof. Leszek Kołakowski: „Pewne jest, że ci, co za świętych się mają, dalej są od świętości niż okiem sięgnąć. Tylko ci są wśród świętych, co wcale o świętość nie dbają” (Mini-wykłady o maxi-sprawach). Tak było w przypadku św. Joanny Beretty Molli, której mąż – pan Piotr – był nieco skonfundowany mówiąc, że żył ze świętą pod jednym dachem. Takie słowa ukazują prawdę, że dochodzenie do świętości jest procesem, gdzie Boża łaska (stale niezwodna i gotowa do współpracy) szuka partnera w naszej słabości. Myli się jednak ten, kto interpretuje te słowa jako pstryczek w nos stworzenia od swego Stwórcy – On bardziej wierzy w nas niż my sami w siebie. Świętych nigdy nie zabraknie, co najwyżej nasze koślawe spojrzenie potrafi zdeformować i na dodatek próbować antagonizować świętych między sobą: „Nigdy nie brakowało świętych i ich spojrzeń – brakowało odwagi wiary w ich obecność. Brakowało spojrzenia, które widzi więcej niż własne ego albo widzi dopiero wtedy, gdy odeszli” (ks. Krzysztof Grzywocz, Kto Mnie widzi, widzi i Ojca). W tym kontekście wybrzmiewają inne słowa opolskiego kapłana, przywołującego swój ulubiony fragment Ewangelii o rozmnożeniu chleba (por. Łk 9,12-17): Bóg nie wstydzi się „owoców” ograniczoności (pięć chlebów i dwie rybki), ale nasze puste dłonie napełnia swoją łaską: „Moc w słabości się doskonali” (por. 2 Kor 19,9). Gdyby tak nie było Pan Jezus, nauczając na jakimś pustkowiu lub nad brzegiem jeziora galilejskiego, załamałby się albo popadł w przygnębienie i czym prędzej czmychnął lub też gorączkowo zacząłby posyłać swoich uczniów do „supermarketów” celem dokonania odpowiednich zakupów. Z drugiej strony tylko świadomość, że mamy tu do czynienia z rzeczywistością, której nie jesteśmy kreatorami, że to „coś” jest z Boga, pozwoliła niektórym świętym porywać się z motyką na księżyc (por. 2 Kor 4,7). Dosłownie! I dodajmy, że skutecznie, a przykładem może być przygoda z Japonią i imponujących rozmiarów działalność wydawnicza św. Maksymiliana. Innym potwierdzeniem jest fakt, że dzieło danego świętego nie umiera z datą jego śmierci, ale dopiero zaczyna promieniować – czasem na wiele lat i pokoleń – wykazując się zarazem bezterminową „ważnością produktu”. Przykładem mogą być dzieła św. Jana od Krzyża, Dzienniczek s. Faustyny czy też przypomnienie prawdy o Bożym dziecięctwie, czego dokonała Mała Teresa – coś o czym niby wiedzieliśmy, a jednak ta młoda święta Francuska jest autorem przewrotu kopernikańskiego w duchowości na miarę przyznania jej tytułu doktora Kościoła.
Czytaj też: Kardynał Wyszyński i tajne święcenia
2
Święci już nie gonią za sławą, wysokimi wskaźnikami rozpoznawalności, wieloma obserwującymi w mediach społecznościowych, nie martwią się o słupki sondażowe. Myślę, że z uśmiechem patrzą na nas, kiedy na siłę próbujemy ich „oświęcić” twierdząc, że beatyfikacja im się należy „za to i siamto”. To pomylenie porządków i kompletnie niezrozumienie. Optyka nieba czasem potrafi nas zawstydzić – u Pana Boga nie ma znajomości, protekcji, względów, tytułów, zaszczytów. Jedyna godność to ta uzyskana na chrzcie świętym – przywilej dziecka Bożego. W niebie już nie ma patrzenia przez prymat godności, funkcji, purpury, zadań i odpowiedzialności. Tak na marginesie – tę optykę warto adaptować już tu na ziemi. W dokumencie Kongregacji Nauki Wiary na temat kapłaństwa kobiet z 1976 r. przypominano tę perspektywę: „Potrzeba więc głębszego rozważenia autentycznej natury równości ochrzczonych: równość nie oznacza jednolitości, ponieważ Kościół jest ciałem zróżnicowanym, ciałem, w którym każdy ma swoją funkcję. Zadania są zróżnicowane i nie można zacierać istniejących między nimi różnic. Nie dają one nikomu prawa do wynoszenia się nad drugich ani nie mogą być powodem do zazdrości. Jedynym wyższym charyzmatem, którego można i trzeba pragnąć, jest miłość (por. 1 Kor 12-13). Najwięksi w Królestwie niebieskim nie są kapłani, lecz święci” (Inter insigniores). W tym kontekście przychodzi mi na myśl pieśń, którą na Śląsku śpiewamy niemal na każdym pogrzebie: „Stanę przed Stwórcą i przed moim Bogiem, On mnie z miłości wezwał do istnienia” – te słowa przypominają nam, że każdy – niejako nagi – stanie kiedyś przed Bogiem, odarty ze wszelkich złudzeń, już „nie goniący za tym co wielkie lub co przerasta nasze siły” (Ps 131,1). Staniemy w Prawdzie! Wówczas wrócimy do Domu Ojca a serce znajdzie upragniony pokój, o którym pisał św. Augustyn: „Niespokojne serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie” (Wyznania).
3
Szkolnym błędem jest przykładanie teraźniejszych uwarunkowań i okoliczności do czasów, w których żył dany święty. Ale takie potknięcie można by jeszcze unieść – gorzej, kiedy przyjmujemy pozę cenzora i wyrokujemy, posługując się współczesnymi narzędziami, czyli patrząc naszymi „okularami” i zarazem przypisując sobie monopol na prawdę: że tylko my mamy rację i tylko obecne pokolenie dokonuje prawidłowej interpretacji-oceny zachowań oraz postaw ludzi z poprzednich epok. Taki układ trąci pychą, a… pycha z nieba spycha. Warto zatem pamiętać, że każdy święty jest dzieckiem swojej epoki, stąd też powinniśmy ich naśladować, ale nie kopiować, na co zwracał uwagę w jednym z wywiadów kard. Kazimierz Nycz.
4
Beatyfikujemy ludzi, a nie aniołów. To znaczy, że i kandydaci na ołtarze mają swoje za uszami, czasem coś chlapną, zdarzy im się popełnić błąd, niejeden z nich może się popisać „trudnym” charakterem. Jak pisał ks. Jan Twardowski święci „mają sympatyczne wady i niesympatyczne zalety” (Kilka plotek o świętych), ale – paradoksalnie – przez swoją bliskość z Bogiem dobrze znają ciężar grzechu, wiedzą doskonale, co to „świadomie zgrzeszyć” i dlatego tak często lgną do kratek konfesjonału.
5
Niektórzy święci mają swoje przydomki, tytuły, predykaty, ale ostatecznie wszyscy błogosławieni są „od Krzyża”. Ich życiorysy – niezależnie od czasu, okoliczności, w których żyli, bez względu na to, co dokonali czy pozostawili po sobie – „napisane są” pomiędzy Wielkim Piątkiem a Niedzielą Zmartwychwstania. To trzy najważniejsze „dni” każdej solidnej hagiografii – poszczególne etapy życia kandydatów na ołtarze. Oni odkryli Prawdę lub lepiej: dali się porwać Miłości, niezależnie od scenariusza życia, bez względu na wiek i pochodzenie społeczne, czasem docenieni a czasem pogardzani, ale zawsze wygrani i w tym sensie „WIELCY” – niosący najcenniejszy skarb w glinianych naczyniach (por. 2 Kor 4,7).
***
Autor jest doktorem nauk teologicznych w zakresie duchowości, mężem i ojcem, katechetą, pedagogiem, wychowawcą, koordynatorem strony www.kskrzysztofgrzywocz.pl.