Dyskusje w rodzinie bywają trudne. Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny „Więzi”, udzielił wywiadu „Gazecie Wyborczej”. Moja polemika z nim wywołała jego reakcję, w której zapewnia, że wywiad ten wynikał z troski o KUL. Jak to więc jest z tym KUL-em i ze sporami jego profesorów, które odbijają się w całym polskim Kościele, w tym w „Więzi”? Spróbuję przyjąć perspektywę ani anty, ani pro. Spróbuję po prostu powiedzieć prawdę.
Przeczytaj wcześniejsze teksty na ten temat:
Miejsca (bliskie) zgody
W każdej dyskusji warto sobie uświadomić nie tylko punkty sporne, ale także miejsca zgody. Im dłużej i cierpliwiej rozmawiamy, tym więcej pojawia się tych ostatnich. Cieszę się, że red. Zbigniew Nosowski podał w swym tekście kilka sprostowań i uzupełnień, które otwierają szerszą perspektywę i dają szanse na zbliżenie. W tym kontekście chcę zwrócić uwagę na następujące sprawy, w których się rozumiemy lub możemy się zrozumieć.
Po pierwsze, Zbigniew Nosowski w polemice wyraźnie odcina się od tytułu wywiadu, który (jak wspomniałem w mym tekście) przypisała mu redakcja portalu Wyborcza.pl. Wcześniej na łamach „Więzi” lakonicznie poinformowano o różnych tytułach wywiadu, Nosowski nie zdystansował się jednak od tytułu, który – najdelikatniej mówiąc – jest wobec mej uczelni obraźliwy. Obawiam się, że gdyby nie moja polemika, nigdy nie doszłoby do tego sprostowania i do obnażenia manipulacji (w której doświadczony redaktor dał się ograć przez „Wyborczą”). Warto więc rozmawiać.
Kontynuując tę rozmowę, dodam od razu, że nie miałem na celu zniekształcać myśli red. Nosowskiego. Streściłem tylko to, co w jego wywiadzie jest napisane na temat KUL-u. Nadal podtrzymuję zdanie, że „wywiad jest zredagowany tak, że czytelnik odnosi wrażenie, iż KUL jako całość – czyli w swej istocie! – jest przesiąknięty wielkim złem.” Do myśli danej osoby nie mamy praktycznie innego dostępu niż przez jej wypowiedzi. A w wypowiedziach Nosowskiego dla „Gazety Wyborczej” choć słowo „istota” się nie pojawia, słowo „KUL” (jako pełna nazwa, a nie fragment większej nazwy) pojawia się blisko 10 razy (gdybyśmy uwzględnili „KUL” jako podmiot domyślny, liczba ta byłaby większa) i to w większości w pejoratywnym kontekście. W redakcji i autoryzacji nie zadano sobie trudu (poza jednym zdaniem), by w użyciu tej nazwy odróżnić KUL jako całość od wybranych agend lub pracowników KUL-u. Jest to przykład albo zwykłego niedbalstwa językowego, albo kolejnej manipulacji.
Na szczęście – i to jest drugi dowód na to, że warto rozmawiać – w swej polemice ze mną red. Nosowski wreszcie i wprost przyznaje, że (cytując jego skrót myślowy) „KUL to nie tylko Guz i Czarnek”, oraz zwraca uwagę na różnorodność i zasługi kadry profesorskiej uczelni. Szkoda, że nie uczynił tego w wywiadzie (wystarczyło wtrącić pewne zastrzeżenia lub odwołać czytelnika do innych tekstów), ale lepiej późno niż wcale.
Po trzecie, cieszę się, że w polemice red. Nosowski wyraźnie zaznacza swe dobre intencje. Wiedzie nim troska o Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II, troska w duchu myśli – bliskiego także mi – Profesora Stefana Swieżawskiego. Innymi słowy: Nosowskim kieruje nie opcja anty, którą wywnioskowałem z wywiadu, lecz opcja pro, którą w polemice dokładniej przedstawił. Nieraz bywa tak, że ludzie o podobnych intencjach spierają się o to, jak je zrealizować. Spory takie mają jednak na szczęście większe szanse powodzenia niż spory między ludźmi, których nie łączy nic.
Po czwarte, mamy podobny pogląd w trzech kwestiach szczegółowych: tzw. nowa lista czasopism jest nieprzejrzysta i jaskrawo budzi podejrzenia o stronniczość; przyznanie nagrody abp. Andrzejowi Dziędze (w czasie postępowania kanonicznego przeciw niemu) było nieroztropne; a dramatyczne decyzje ks. prof. Andrzeja Szostka i prof. Rocco Buttiglione są dla KUL-u bolesne. Z tego jednak, że nie wszystko na KUL-u idzie tak, jak powinno, nie wynika, że KUL pogrąża się w złu lub w kryzysie. Stosując metodę red. Nosowskiego, kryzysu należałoby się dopatrywać w każdej instytucji. Znam nieźle polskie środowisko akademickie i – w mojej ocenie – KUL na jego tle wypada dość dobrze, choć mógłby i powinien wypadać lepiej. Powody tego stanu rzeczy nie są jednak związane ze sprawami, które red. Nosowski porusza w swych wypowiedziach, lub są z nimi związane w małym stopniu. Zbigniew Nosowski uprawia eklezjalne dziennikarstwo śledcze, ja zaś na te sprawy patrzę w długofalowej perspektywie ogólnoakademickiej. Jest to po prostu różnica zainteresowań. Oczywiście gdy otrzymam wyraźne sygnały ze strony czytelników, napiszę coś więcej na ten temat. Zapewniam jednak, że realne problemy polskiego środowiska akademickiego – w tym (niestety) także powszechne intrygi i spory (o idee, punkty, prestiż, władzę i pieniądze) – są w gruncie rzeczy dla szerszego czytelnika mało ciekawe. Na razie więc pominę te kwestie, przechodząc do samej „kości niezgody”, która w dużym stopniu znana mi jest z pierwszej ręki.
Kość niezgody
Czytając polemikę Zbigniewa Nosowskiego oraz śledząc reakcje na naszą dyskusję, uświadomiłem sobie bardziej jeszcze jedną rzecz. Otóż zróżnicowanie kadry profesorskiej mej uczelni jest tak duże, że pojawiają się w niej poważne napięcia. Red. Nosowski dokonał przeglądu części nastrojów na KUL-u. Uzupełnię go, zwracając uwagę na tych pracowników, którzy z uznaniem mówią o działalności obecnego Rektora KUL. (Podkreślmy: Rektora, który został wybrany na swe stanowisko i kieruje uczelnią zgodnie ze Statutem i Ustawą). Ponieważ obecnie w „Więzi” modne jest przytaczanie anonimowych wypowiedzi wykładowców KUL-u, przytoczę wypowiedź kolejną: „Wreszcie KUL staje się bardziej katolicki niż lubelski”. To dobra – antyzaściankowa – dewiza dla uczelni, w której w tym roku w tzw. pierwszym etapie rekrutacji zarejestrowało się blisko 4600 osób (w tym kilkaset z zagranicy).
Wróćmy do sedna problemu. Jak współpracować w środowisku, w którym występuje tak duże zróżnicowanie i czasem pojawiają się skrajności? Mówiąc symbolicznie: jak żyć zarówno z ks. Tadeuszem Guzem, jak i z ks. Alfredem Wierzbickim? Ja (i większość pracowników mego wydziału, na którym pracują obaj ci filozofowie) nie mam z tym żadnego problemu. Pierwszego znam mniej, gdyż wykładał głównie w filiach KUL-u poza Lublinem, przez co nie mieliśmy okazji do rozmów. Drugiego znam więcej: lubimy ze sobą dyskutować – chyba dlatego, że wymiana naszych (nieraz bardzo) odmiennych opinii sprawia nam przyjemność. Obaj mają pewien wkład w naukowy dorobek oraz ideowy koloryt mojego wydziału, a ja – jako dość doświadczony filozof – jestem przyzwyczajony do intelektualnych ekstrawagancji, których środowisko filozoficzne (chyba w każdym zakątku globu) jest pełne.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pojawili się ludzie z zewnątrz, którzy – wprost lub nie wprost – zaczęli wysyłać komunikat o de facto następującej treści: „Wyrzućcie lub potępcie Guza, bo to antysemicki (tu można dodać kolejne epitety ze słownika warszawskiego) ciemnogrodzianin”. Później pojawili się analogicznie inni ludzie, których komunikat można streścić następująco: „Wyrzućcie lub potępcie Wierzbickiego, bo to antykościelny (tu można dodać kolejne epitety ze słownika toruńskiego) dżenderowiec, który perfidnie przebiera się w szaty Jana Pawła II”.
Reakcja władz uczelni na obie sytuacje była – moim zdaniem – właściwa. Wszczęto postępowania (przed niezależnymi od Rektora komisjami), które miały je wyjaśnić oraz skłonić obu myślicieli do tego, by w swej publicystyce unikali wypowiedzi, które wywołują zamieszanie co do misji katolickiej uczelni. KUL ma swoją misję, swoich przyjaciół oraz ofiarodawców – i trzeba to uszanować. Przytoczony przez red. Nosowskiego fragment orzeczenia komisji (który być może dałoby się sformułować lepiej) świadczy tylko o tym, jak trudne jest jej zadanie. Powtarzam, musi ona szukać równowagi między wolnością badań akademickich a dobrym imieniem uczelni. Powtarzam też: nie ma istotnej różnicy formalnej między (już zakończoną, bo wcześniej zaczętą) „sprawą ks. Guza” a (jeszcze trwającą) „sprawą ks. Wierzbickiego”. Wbrew publikowanym w „Więzi” dziwacznym denuncjacjom, ks. Wierzbicki nie jest pozbawiony praw akademickich, nie jest „nękany” ani „terroryzowany” itp. Nikt ze znanych mi „wpływowych” osób na KUL-u nie pała żądzą, by go ukracać. Jeśli szukałbym różnicy między obu sprawami, to dopatrywałbym się jej w tym, że obrona w tej drugiej przyjęła taktykę głośnego angażowania podmiotów i mediów zewnętrznych. Znam lepsze i skuteczniejsze metody obrony, ale nie chcę się narzucać zainteresowanemu.
Groteskowe wojny
Domyślam się, że red. Nosowski częściowo zgodziłby się z tym, co wyżej napisałem. Na czym więc polega istota różnicy między mną a nim i jego sojusznikami lub „podopiecznymi”? Na tym, że w tej konkretnej sprawie „prawnej” ja traktuję ks. Guza i ks. Wierzbickiego równo, oni zaś uważają, że pierwszy jest paradygmatycznym przejawem zła, a drugi chrześcijańskim bohaterem. Rzecz w tym, że zwolennicy ks. Guza myślą dokładnie na odwrót. W ten sposób spór o obu mężów staje się ikoną (lub raczej karykaturą) zradykalizowanego sporu o modele polskiego katolicyzmu (których zwykłe postacie porównałem – w znacznym uproszczeniu – w tekście "Trzy Kościoły"). Na te spory nakładają się różnice towarzyskie i – co tu dużo mówić – polityczne. Przy czym nikt mnie nie przekona, że ks. Guz jest polityczny, a ks. Wierzbicki – apolityczny, lub na odwrót. Nikt mnie też nie przekona, że któryś z nich (w przeciwieństwie do swego kontrbohatera) dysponuje cnotą medialnej wstrzemięźliwości. Po prostu wybierają inne media, ze wszystkimi tego politycznymi i pozapolitycznymi konsekwencjami.
Teraz mogę wyjaśnić moje zdanie, które red. Nosowskiego zabolało. Napisałem: „Domniemywam, że red. Nosowski dostrzega tylko jedno «magisterium», które należy brać pod uwagę (to z ul. Czerskiej), ja zaś jestem przeciwny monopolom”. Otóż chodziło mi tylko o to, że wartości, które przywołują „obrońcy” ks. Wierzbickiego (i jednocześnie zwolennicy ukarania ks. Guza) są często zbieżne z hasłami z ul. Czerskiej. Rzecz w tym jednak, że istnieją także inne wartości, o których należy pamiętać. Rozumiem, że każdy ma swój charyzmat, uczulający go bardziej na jedne wartości niż na inne. Nie można jednak mówić, że dla chrześcijanina gorszący powinien być (na przykład) antysemityzm, ale już nie (na przykład) obyczajowe eksperymentowanie z ludzką płcią. Powinniśmy przejść – jak to świetnie ujął red. Nosowski w całkiem innym kontekście – od myślenia „albo – albo” do myślenia „i – i”. Niestety, „obrońcy” ks. Wierzbickiego dali się – kosztem KUL-u i jego samego – wpleść w bezsensowną wojnę o to, kogo karać, a kogo gloryfikować. Zamiast prowadzić tę groteskową wojnę, lepiej tłumaczyć. Tłumaczyć ks. Guzowi, że obrona polskości nie musi się dokonywać w sposób, który jest odbierany jako ranienie innego narodu (próbowałem to czynić w tekście https://www.gosc.pl/doc/6831215.O-mordach-rytualnych). I tłumaczyć ks. Wierzbickiemu, że obrona ludzi o seksualnej odmienności nie musi się dokonywać w sposób, który jest odbierany jako podważanie tradycyjnej nauki o ludzkiej płciowości, która jest fundamentem rodziny (próbowałem to pośrednio i częściowo czynić w tekście "Dwie rocznice"). Gdyby obaj potrafili w porę „ugryźć się w język” lub powiedzieć „przepraszam” tym, którzy poczuli się urażeni, nie byłyby potrzebne żadne komisje.
Red. Nosowski napisał już (i pewnie podtrzymałby to, czytając niniejszy tekst), że nieraz sobie dworuję. Rzeczywiście, czasem sobie dworuję, dlatego, że omawiana sprawa ma charakter tragifarsy. Na wojnach polsko-polskich, katolicko-katolickich, chrześcijańsko-chrześcijańskich, które ta sprawa odbija, tracą wszyscy – i to jest tragedia. Jednocześnie na wojnach tych wszyscy się ośmieszają – i to jest farsa. Znaczna część ostatnich głosów publikowanych na łamach „Więzi” „w obronie ks. Wierzbickiego” to materiał groteskowy. Szkoda, że intelektualiści, którzy są jego autorami, tego nie widzą. Cóż, przywiązanie do jednej idei lub koterii jest dziś cenniejsze niż krytyczne myślenie, dystans do samego siebie (i własnych przyjaciół) oraz wysiłek zrozumienia racji innych.
Rady dla „Więzi”
W dalszej części swej polemiki Zbigniew Nosowski prosi mnie, bym wyjaśnił, dlaczego stawiam pewne warunki poparcia dla jego walki z kościelnymi zaniedbaniami w sprawie pedofilii – walki, którą prowadzi na łamach „Więzi’. Nie jestem aż tak zaangażowanym przyjacielem „Więzi”, jak red. Nosowski jest zaangażowanym przyjacielem KUL-u, ale proszony, nie odmówię rad.
Otóż chodzi mi o proporcje. Słusznie, że „Więź” pisze o grzechach polskiego Kościoła – tych czynnych i tych polegających na zaniedbaniach. Jednak w sytuacji, w której materiały na ten temat stają się dominujące w całej ofercie publicystycznej portalu, siłą rzeczy powstaje krzywdząca opowieść o Kościele. Owszem, red. Nosowski sprostuje – analogicznie jak w kwestii KUL-u – że Kościół to nie tylko pedofile i ci, którzy przymykali na nich oczy. Jednak takie sprostowanie nie wystarczy, ponieważ w świat i tak idzie (kształtując ludzi, którzy słabo znają Kościół) czarna opinia.
Moim zdaniem „Więź” stoi dziś przed wyborem, czy być pełnym pismem chrześcijańskim, czy być prawie tylko biuletynem informacyjnym o grzechach w polskim Kościele. Proszę mnie niewłaściwie nie zrozumieć. Tak samo jak red. Nosowski uważam, że o złu w Kościele powinniśmy się dowiadywać od ludzi Kościoła, a nie od jego wrogów. Jednak pisanie w głównej mierze o złu – zaniedbując na szerszą skalę pisanie o dobru! – wprowadzi nas w stan duchowej depresji. W takiej sytuacji deklaracje typu „zostaję w Kościele” są dla osoby spoza Kościoła niezrozumiałe lub nieprzekonujące. To tak jakby mąż informował na Facebooku o grzechach, wadach, problemach i zaniedbaniach swej żony, dodając heroicznie, że od niej nie odejdzie. Takie wpisy wzbudzą tylko politowanie lub śmiech.
Moja rada jest więc prosta: gdy red. Nosowski wrzuca na portal „Więzi” coś o złu, niech tego samego dnia wrzuci coś o dobru. A w tej drugiej sprawie materiału jest bez liku: wspólnoty, święci (ogłoszeni i nieogłoszeni), praca charytatywna, pomysłowe inicjatywy duszpasterskie, oddani księża i liderzy chrześcijańscy, duchowość itp. Przykład: 13 lipca był Dzień Męża i Żony – wspomnienie świętych rodziców św. Tereski od Dzieciątka Jezus, czyli Zelii i Ludwika Martin. Na portalu „Więzi” nie znalazłem tego dnia ani słowa na ten temat. A wystarczyło wrzucić fragment książki „Parami do nieba. Małżeńska droga do świętości” – książki, której autorem jest sam Zbigniew Nosowski. Ilu katolickich małżonków zna tę książkę, która powinna być dla nich lekturą obowiązkową? Przyszłość Kościoła bardziej zależy od kształtu naszych małżeństw i rodzin niż od prześwietlenia jak największej liczby duchownych. Oby nie było tak, że tradycyjni katolicy zapamiętają Nosowskiego tylko jako kościelnego malkontenta, a wrogowie Kościoła – tylko jako kogoś, kto (z innymi intencjami) wykonał za nich kawał „dobrej roboty”. Cała prawda o Zbigniewie Nosowskim i „Więzi” jest znacznie bogatsza i piękniejsza – trzeba tylko pozwolić jej wybrzmieć!
Na koniec, w nawiązaniu do finalnej części tekstu red. Nosowskiego, pozwolę sobie życzyć mu, by jak najdłużej pozostał na stanowisku redaktora naczelnego „Więzi”. Aby moje życzenia się ziściły, musi jednak zostać spełniony jeden dodatkowy warunek: Redaktor Naczelny powinien, żartobliwie mówiąc, ostudzić swe zapędy rewolucyjne. Jeśli bowiem rewolucja zwycięży, to właśnie Zbigniew Nosowski będzie – po klerze i klerykałach – pierwszym kandydatem do medialnego odstrzału.