Pielgrzymi z Wrocławia mogli wysłuchać m.in. świadectwa Wiesława Jindraczka, który od 21 lat mieszka w Medjugorju. - Trafiłem tu w 2000 r. i tu urodziłem się po raz drugi. Tu Bóg dał mi drugie życie - mówi.
Jestem narkomanem, który od 21 lat nie bierze narkotyków. Byłem przez 20 lat uzależniony od heroiny, w Polsce nazywanej „kompotem”, ale brałem wszystko. „Nieważne co, byle kręciło w głowie” – to przez 20 lat była moja dewiza – wspomina.
Urodził się w katolickiej rodzinie. Był ochrzczony, bierzmowany, a nawet przez pewien czas służył jako ministrant. Przyszedł jednak czas młodzieńczego buntu.
– Mając 15 lat, powiedziałem Panu Bogu „Spadaj, nie potrzebuję Cię”; „Panie Boże, Ty na lewo, ja na prawo”. Za Panem Bogiem na śmietniku wylądował też Dekalog – opowiada. – Moją dewizą życiową była wolność. Chodziło o to, by robić wszystko, co się chce, i za nic nie odpowiadać. Czułem, że Dekalog moją wolność ogranicza, więc trzeba się go pozbyć.
Pojawił się wówczas problem: wielka „dziura” w sercu, pustka, którą trzeba było czymś wypełnić. Wypełniaczem w trakcie nauki w liceum stało się imprezowanie, alkohol (głównie tanie wina) – który był jedyną rozrywką pośród szarości niewielkiego miasteczka na Podkarpaciu w latach 70. Wiesiek wspomina, że po maturze, którą szczęśliwie udało mu się jeszcze zdać, alkohol przestał go kręcić. Szukał nowych doświadczeń, na przykład w środkach psychotropowych.
– Spotkałem wreszcie pewnego narkomana, który zabrał mnie do Rzeszowa na melinę i pokazał, jak się robi „kompot”. Okazało się to bardzo proste. Wróciłem do domu do Jasła i zacząłem sam go produkować, ćpać i… następne 20 lat spędziłem w piekle – stwierdza. – Narkotyk jest najbardziej perfidnym wynalazkiem szatana, bo dużo obiecuje, zapewnia „odloty do nieba”, ale potem strąca do piekła. W tym piekle nałogu bierze się go już tylko po to, żeby jakoś żyć.
Narkotyki, tłumaczy, zabrały mu zdrowie, rodzinę, przyjaciół, zasady moralne, sumienie. – W 1981 r. musiałem się wynieść z Jasła. Stałem się tam wrogiem publicznym nr 1 – mówi. Najpierw jego „produkcja” sprawiała, że „kompotu” było w bród. Przychodzili koledzy, to ich częstował. Skoro sami chcieli… „Jesteś dorosły. Twoje małpy, twój cyrk” – myślał o nich. Wszyscy się uzależnili.
Dziadkowie, z którymi mieszkał w Jaśle, wysłali go ostatecznie do Kołobrzegu, do jego matki i ojczyma. Po dwóch dniach wiedział wszystko o kołobrzeskiej narkomanii, świetnie odnalazł się w tamtym światku. – Stałem się drapieżnikiem, który za heroinę wszystko by zrobił – mówi.
Jesienią 1999 r. niespodziewanie w jego życiu zapaliło się światełko nadziei. – Wracałem kiedyś naćpany do mieszkania, kiedy na swojej drodze spotkałem księdza. Był dla mnie wtedy śmiesznym człowieczkiem w czarnej sukience. Od 25 lat nie byłem w kościele, nie modliłem się. Byłem de facto ateistą – wspomina Wiesław. Pamięta, jak zbliżali się do siebie, a on, narkoman w opłakanym stanie, nie wiadomo dlaczego podszedł do kapłana. Czuł jakby niewidzialną rękę, która go od tyłu ku temu księdzu kierowała.
Okazało się, że był to proboszcz parafii, na terenie której mieszkał, ks. Wacław Grądalski, zaangażowany w pomoc narkomanom, współzałożyciel polskiej gałęzi Cenacolo. Zabrał Wieśka do kancelarii parafialnej, opowiedział o tej wspólnocie – pomagającej wyjść z uzależnień (ze skutecznością ok. 70-80-procentową), opowiedział o Medjugorju, o Matce Bożej.
Co prawda Wiesław te ostatnie opowieści uznał za bajki, nie mógł też uwierzyć w tak wielką ilość osób wyzwolonych z nałogu w Cenacolo, ale – nie wiadomo jak – ks. Wacław poznał jego mamę i tak ją „przekabacił”, że przyszła do syna i stwierdziła: Masz dwa wyjścia – albo jedziesz leczyć się do Cenacolo w Medjugorie, albo pakujesz manatki i się wynosisz, bo w moim domu nie ma miejsca dla narkomana.
Wiesiek kiedyś już na krótko „wylądował na ulicy” i wiedział, jak smakuje ciągła uliczna walka o przetrwanie. Nie chciał doświadczyć tego ponownie. Stwierdził, że pojedzie do Medjugorie. – Nie po to bynajmniej, żeby się leczyć… Myślałem: „pojadę, odpocznę, sprawa ucichnie, wrócę i dalej będę ćpał” – tłumaczy.
Miał pojechać na miejsce z pielgrzymką wyruszającą z Warszawy. Mama popełniła poważny błąd: dała mu do ręki pieniądze przeznaczone na pielgrzymkę – a on natychmiast zakupił za nie „kompot”. Pojechał jednak do Warszawy i, będąc pod wpływem narkotyków, podszedł do autobusu wyruszającego do Medjugorja. Okazało się, że po krótkich oględzinach… zabrano go za darmo (organizatorzy mieli już doświadczenie z narkomanami wiezionymi do Medjugorja).
Na miejscu nocował wraz z grupą pielgrzymów, a do Cenacolo dochodził. Był to taki okres próbny, w czasie którego wspólnota sprawdza, czy uzależniony choć trochę chce się leczyć – bez jego woli nic nie można przecież zrobić. – Mi się chciało, ale… tylko przez 6 dni. Potem stwierdziłem, że Cenacolo to sekta i dom wariatów… Tam jest tylko praca i modlitwa, jak w klasztorze klauzurowym o surowej regule – wyjaśnia. Zniechęcił się też z powodu „Anioła Stróża” – osoby, która początkującemu wszędzie towarzyszy i na wszystko trzeba uzyskać jej zgodę (przydzielono Wieśkowi bardzo młodego Koreańczyka, z którym nie bardzo mógł się porozumieć).
Postanowił wrócić do domu. W pensjonacie dłużej nie mógł zostać, a żaden z kierowców autobusów jadących do Polski nie chciał go zabrać ze sobą. Znalazł się w obcym kraju, bez grosza przy duszy, cierpiący z powodu narkotykowego głodu. Brak heroiny spowodował głęboką depresję, bóle stawów, mięśni, kości. Wiesław miał ogromną biegunkę, pocił się, „lało” mu się z oczu i nosa.
Kiedy już był bliski odebrania sobie życia, jakiś organizator pielgrzymek zgodził się zabrać go do Polski, ale dopiero w środę (a był piątek). Trzeba było przeżyć jeszcze kilka dni. Wtedy pewien franciszkanin skierował biedaka do o. Slavka Barbaricia, ówczesnego proboszcza w Medjugorju. Wiesiek poszedł do niego i powiedział: „Jestem starym narkomanem, biorę od 20 lat, już z tego nie wyjdę. Do środy potrzebuję schronienia. Czy ojciec mi pomoże?”. Zadeklarował, że w zamian za schronienie, jedzenie, może pracować.
O. Slavko zgodził się, spoglądając na mężczyznę z zagadkowym uśmiechem. Wiesiek – cierpiący z powodu narkotykowego głodu i potężnego alkoholowego kaca – nie bardzo miał siły do pracy i w sumie nikt za bardzo od niego jej nie oczekiwał. Oczekiwano natomiast od niego udziału w wieczornej modlitwie, razem z innymi chłopakami przygarniętymi przez o. Barbaricia. Różaniec dla niego nic nie znaczył, Msza św. była jakimś niezrozumiałym przedstawieniem, ale powlókł się z innymi, nudząc się w czasie modlitw jak mops.
O 22.00 miała się zacząć adoracja. Powiedziano Wiesławowi, że jeśli źle się czuje, nie musi na niej zostawać. Sam nie wie dlaczego, ale stwierdził: „Skoro koledzy zostają, to i ja zostaję”. Adoracja była w kościele. Panował tam tłok, więc razem z innymi siedział na ławce przed świątynią. Siedział, trwała modlitwa, uwielbienie, a od niego wszystko odbijało się jak od ściany.
– Narkotyk buduje wokół człowieka uzależnionego mur, który odcina go od świata – wspomina. – Na adoracji przyszła jednak chwila, gdy ten mur się rozpadł jak domek z kart… Przeżyłem wtedy najstraszliwsze chwile swojego życia. Ogarnęła mnie ciemność…
Pamięta tamten totalny brak nadziei, czarną rozpacz, a potem lodowaty, zwierzęcy strach. – W akcie desperacji, krańcowej rozpaczy zwróciłem się o pomoc do Boga – w którego w sumie nie wierzyłem… Wyszeptałem: „Panie Boże, jeśli jesteś, jeśli istniejesz, to zrób coś, bo ja już nie mam siły, nie potrafię tak żyć. Albo zabierz mnie stąd, albo zmień moje życie”… Nie wiem, ile to trwało, może 1-3 sekundy. W jednym momencie wszystko zniknęło: ciemność, rozpacz, strach, ból duszy i ciała… Poczułem, że w moją duszę wlewa się cudowny, błogi spokój… W jednej chwili z dna piekła znalazł się w niebie.
Następnego dnia po porannej Mszy św. o. Slavko popatrzył na Wieśka, Wiesiek na niego. Uśmiechnęli się. Zakonnik żył jeszcze siedem miesięcy. Przez cały ten czas żaden z nich nie zająknął się o tym, że Wiesiek miał przecież wyjechać.
Uleczony cudownie narkoman miał przez pewien czas trudność z pójściem do spowiedzi. Nie wierzył, że jakikolwiek ksiądz ma na tyle mocne nerwy, by wysłuchać wszystkiego, co miał na sumieniu. A miał niejedno ludzkie życie. Wielu osobom dał do ręki strzykawkę z heroiną, był dilerem. Sprzedawał ludziom śmierć.
Przezwyciężył się, jak mówi, z zazdrości – widząc kolegów przyjmujących codziennie Mszę św. Kiedy w końcu usłyszał „Ja odpuszczam tobie grzechy”, całe zło, poczucie winy, jakby odkleiło się i odpadło z jego serca. – Ludzie mówią „kamień spadł mi z serca”. Mi z serca spadł cały Mont Everest kamieni – mówi. – Po raz pierwszy w swoim życiu poczułem się wolnym człowiekiem.
Przeżył swoją „drugą pierwszą Komunię św.”, po 25 latach przerwy w korzystaniu z sakramentów. – Tego szczęścia i radości nie da się opisać – wspomina. – Od tamtego dnia jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Patrząc wstecz, widzi, że narkotyki były dla niego jakby „chemiczną protezą szczęścia”. Wychowywany przez dziadków, pozbawiony był w dzieciństwie obecności rodziców (mama po urodzeniu syna w bardzo młodym wieku, pozostawiona przez ojca dziecka, nie miała warunków, by je sama wychowywać). – Dzisiaj jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – powtarza – bo czuję, że jestem kochany. 25 lat temu na swojej drodze życia w Medjugorju spotkałem miłość – szaloną, ukrzyżowaną. Nie ogarnę nigdy miłości, która zaprowadziła Jezusa na Golgotę, ale jedno mogę: pozwalam Mu się kochać.