Woody Allen zrobił kiedyś film „Wszyscy mówią: kocham cię”. Mogę drugiemu po stokroć powtarzać: „Kocham cię”, ale to wcale nie oznacza, że pragnę wnosić dobro w jego egzystencję.
Raczej chodzi o dobro, które pragnę od drugiego uzyskać. W głębi serca i świadomości naszego społeczeństwa zagnieździł się taki ideał relacji z innymi, który ma zapewnić dobrobyt sobie samemu. Jeśli wasze dzieci dość regularnie oglądają telewizję i odwiedzają świat internetu, bądźcie raczej pewni, że niebawem nie będą dostrzegać żadnej różnicy między homoseksualnym a heteroseksualnym stylem życia. I niech was nie zdziwi, że będą przekonane o tym, że w momencie, gdy wygasa w związku uczucie miłosnego uniesienia, taki związek należy zakończyć. Ponadto ratyfikowanie związku sakramentalnym węzłem jedynie komplikuje uwolnienie się od nikogo niebawiących zobowiązań. Będą powtarzać dokładnie to, czego nauczyła ich telewizja. Love is love – przekonywał prezydent Barack Obama, wprowadzając zmiany w prawie na rzecz dowolności w rozumieniu miłości i związków uczuciowych. Przecież kochać się można na różne sposoby: mogą się, dla przykładu, kochać więcej niż dwie osoby; można kochać samego siebie; ktoś może zakochać się w rzeczy bądź w zwierzęciu. Niedawno pewna dziennikarka z Mediolanu, by wykazać postnowoczesne absurdy prawne, zawarła związek sama ze sobą. Love is love. Prawo zdaje się podążać za ludzką chęcią dostarczania sobie bezgranicznych przyjemności. I im więcej ich sobie człowiek dostarcza, tym bardziej pozostaje niezaspokojony. „Tylko Bóg może ostatecznie zaspokoić ludzką wolę” – mówił św. Tomasz z Akwinu. Człowiek odnajduje właściwy pokarm dla swego łaknienia szczęścia, jeśli odkryje swe życie w Bogu. „Po tym poznamy, że jesteśmy z prawdy”. Wrażliwość na Boga wzmaga szanse na udane człowieczeństwo. Bycie z Bogiem lub bycie bez Niego zmienia wszystko, również w podejściu do miłości. Moje pokolenie staje się coraz bardziej głuche na świętość, dramatycznie gubiąc w sobie potrzebę zbawienia, dając się ogarnąć egzaltacji wolnego ducha, chcącego być bogiem dla samego siebie. Nie ma już dobra ani zła, nie istnieje już grzech, nie ma też miłosiernego Chrystusa, który przebacza. Człowiekowi nie pozostaje nic innego jak dać się pochować dwa metry pod trawnikiem, próbując wcześniej wyciągnąć z tego mizernego strzępu życia tyle, ile się da.
Nasze relacje chorują coraz bardziej, poszerza się krąg ludzi poranionych niezdolnością kochania. Heidegger mówił, że tkwimy w „nocy świata”. Dramatem wydaje się fakt, że nie dostrzegamy już potrzeby przezwyciężenia śmierci. Tymczasem Kościół, który głosi ożywiającą miłość Boga, przestrzega: uważaj, bo umrzesz nie w dniu twojej śmierci, ale gdy twoje serce nie będzie już miało w sobie niepokoju, by szukać. Jeśli światło pośród ciemności nie będzie oświecało twych kroków, wówczas przegrasz walkę ze śmiercią. Oto co winieneś zrobić: ruszyć w drogę ze śmierci do życia, przeżywając nieustanną Paschę z Chrystusem. Z twarzą zwróconą ku Miłości. •