Tak, znamy tę historię i to nawet na wyrywki. Jak nazywali się rodzice św. Jana Chrzciciela? Oczywiście Elżbieta i Zachariasz.
Tak, znamy tę historię i to nawet na wyrywki. Jak nazywali się rodzice św. Jana Chrzciciela? Oczywiście Elżbieta i Zachariasz. Gdzie mieszkali? Niedaleko Jerozolimy. Niektórzy może nawet dodadzą tutaj nazwę miejscowości - Ain Karem. Czy mieli jakieś dzieci poza Janem? Oczywiście, że nie, bo Elżbieta uchodziła za bezpłodną. Jak zatem w ich małżeństwie pojawił się syn? Za sprawą woli Bożej, objawionej Zachariaszowi przez anioła Gabriela, podczas jego służby w Świątyni Jerozolimskiej, do której – jako potomek rodu kapłańskiego Czy Zachariasz uwierzył w zwiastowanie tej nowiny? Nie, bo był w podeszłych latach, tak jak i jego małżonka. Czy spotkała go za to jakaś kara? Oczywiście, przecież zaniemówił, aż do obrzezania św. Jana, to jest do 8 dnia po narodzeniu swojego syna. Ten quiz z wiedzy o dzisiejszych patronach, św. Elżbiecie i Zachariaszu, można by jeszcze ciągnąć, rozbudowując o całą historię z nawiedzeniem Elżbiety przez Maryję i analizowaniem zarówno jej „Magnificat”, jak i kantyku Zachariasza „Benedictus”. Pytanie jednak najistotniejsze w tym momencie jest inne: co nam umyka z tej historii? Bo ze świętymi rodzicami Jana Chrzciciela, jest chyba trochę tak, jak z domownikami – są nam tak bliscy, że wręcz ich nie zauważamy. Znamy rytm ich życia, wiemy co powiedzą, jak się zachowają, zgodnie z rytuałem codzienności odpowiemy na ich potrzeby. I dopiero gdy ich zabraknie, otwiera się przed nami czarna dziura pytań nie zadanych, które obnażają naskórkowość naszej wiedzy o drugim, bliskim nam człowieku. Może więc właśnie dzisiaj, we wspomnienie świętej Elżbiety i Zachariasza warto takie pytania zadać? Co nam umyka z ich historii? To oczywiście zadanie do odrobienia we własnym sercu, kiedy znajdziemy choć krótką chwilę, by jeszcze raz zatrzymać się nad jedynym absolutnie pewnym źródłem informacji o obojgu, czyli nad Ewangelią według św. Łukasza, rozdział 1. Jest jednak parę kwestii, które mogą nam w tej refleksji pomóc. Na przykład: czy było trudno owym sprawiedliwym i pobożnym małżonkom być właśnie takimi przez całe lata, skoro Bóg dozwalał, by doświadczali wielkiej publicznej hańby, jaką była w owym czasie bezdzietność? Co musiało się dziać w sercu Zachariasza, gdy Gabriel zwiastował mu ojcostwo tak absurdalne i spóźnione, że przed wątpieniem o nim nie powstrzymał go nawet lęk związany z objawieniem się anioła? Co kierowało Elżbietą, gdy po tym, jak poczęło się w jej łonie dziecko, ukrywała się przez 5 miesięcy przed krewnymi i rodziną? Jaki niepokój i jaka radość towarzyszyła jej wtedy, kiedy zdała sobie sprawę z nowego początku u schyłku życia. I jeszcze jedna kwestia – oto dopiero w tym momencie, po próbie zmierzenia się w sercu z odpowiedziami na te wszystkie pytania – bo przecież Zachariasz był niemy, nie mógł niczego zagłuszyć swoimi mądrymi słowami – dopiero wtedy w tekście Ewangelii czytamy: „W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja.” W szóstym miesiącu od poczęcia św. Jana, po pół roku pytań, nadziei, obaw, które stają się udziałem św. Elżbiety i Zachariasza, w ich życiu pojawia się Jezus, który rękami Maryi pomaga im zmierzyć się z ich największym powołaniem. Gdy bowiem wydadzą na świat Jana Chrzciciela, sami szybko go opuszczą. Niepojęte? Po ludzku na pewno, ale jak czytamy na koniec u św. Łukasza: „Chłopiec zaś rósł i wzmacniał się duchem, a żył na pustkowiu aż do dnia ukazania się przed Izraelem”.