Gdy 20 dni temu – 24 września dotychczasowy prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych kard. Giovanni Angelo Becciu ustąpił z tego stanowiska i, co więcej, zrzekł się przysługujących mu uprawnień kardynalskich, niektórzy sądzili, że oznacza to także ustanie jego godności kardynalskiej. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło i były już prefekt nadal pozostaje członkiem Kolegium Kardynalskiego, co potwierdza wykaz purpuratów, znajdujący się na stronie internetowej Stolicy Apostolskiej. Otwartą sprawą jest natomiast ewentualny jego udział w konklawe, gdyby miało się ono odbyć obecnie.
Podejmując ten wątek, włoski dziennikarz Alberto Melloni zwrócił uwagę, że praktyka kanoniczna nie zna zrzeczenia się “praw” kardynalskich. Zaznaczył przy tym, że czołowy autorytet w zakresie prawa kanonicznego Pierluigi Consorti zasugerował, iż papież jako najwyższy ustawodawca stworzył od razu podstawę prawną, która pozwoliła kardynałowi zrzec się “praw” wynikających z godności niesakramentalnej przy jednoczesnym pozostaniu biskupem ze względu na sakrę, którą otrzymał przed laty.
Dla niektórych oznaczało to, że 72-letni obecnie A. Becciu nie jest już kardynałem. Jednakże precedensy historyczne wskazywałyby raczej na przyznanie racji stronie Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, która nadal wymienia go wśród kardynałów elektorów. Były substytut Sekretariatu Stanu (w latach 2011-17) zastosował tu wybieg prawny, oddając się do dyspozycji włosko-watykańskiego wymiaru sprawiedliwości (który na razie niczego mu nie zarzucił), odwołując się przy tym do jednego z bardziej “klasycznych” przywilejów kardynałów. Mogą oni wykorzystać jako prawo to, co papież powiedział im ustnie (ex audientia SS.mi – jak mówią w żargonie). W takim wypadku kard. Becciu mógłby poprosić dziekana Kolegium Kardynalskiego, aby go zwolnił z udziału w konklawe, nawet jeśli ma taki obowiązek.
A obowiązek ten, który można niekiedy pomylić z budzącym niechęć przywilejem, w rzeczywistości stoi na straży instytucjonalnego mechanizmu konklawe, które od 1049 ma tylko jeden cel: doprowadzić do wyniku, którego nie da się podważyć. Najbliższe wybory biskupa Rzymu mogą bowiem być narażone nie na wmieszanie się w procedury osób, które ze względu na tajemnicę głosowania pozostają z boku, ale na to, co może się wydarzyć przed lub po konklawe. Każdy może przecież w ciągu kilku minut obrzucić kardynała-kandydata na papieża mieszaniną wniosków, oskarżeń, pomówień, które stają się postulatami. Albo po konklawe, gdy można wykorzystać Twitter do uderzenia w elekta, znajdującego się na balkonie, jeśli przypadek lub wielka gra zechciałyby zniszczyć instytucjonalny wizerunek Kościoła rzymskiego.
Jakakolwiek więc będzie ocena działalności urzędu i współpracowników byłego substytuta, sprawa jego purpury kardynalskiej ma wymiar instytucjonalny: jest to tama, po której upadku reforma konklawe, choć pilna i zaniedbywana, nie wystarczy.
Aby to lepiej zrozumieć, niezbędne jest krótkie odwołanie się do dziejów kardynalatu. W tradycji rzymskiej użycie przymiotnika „cardinalis” na określenie kilku księży i siedmiu diakonów, strażników głównych kościołów miasta, utrwaliło się około IV wieku. Godność ta, gdy w połowie XI wieku zaczęto ją nadawać także „cudzoziemcom” spoza Rzymu, rozpoczyna reformę, która naznaczy drugie tysiąclecie i powierzy tylko im, jeszcze wtedy nielicznym „kardynałom” (przymiotnik stał się teraz rzeczownikiem) wybór nowego papieża.
Stanie się to punktem zwrotnym, który pozbawi duchowieństwo i rodziny rzymskie władzy wyboru przez aklamację lub przez zamieszki i wyraża eklezjologię, w której senatorowie senatu papieża, który on tworzy, ale nazywa ich „braćmi”, roztrząsają wraz z nim sprawy największej wagi. To przed nimi, na "konsystorzu", papież powołuje nowych kardynałów i wręcza każdemu z nich im kapelusz, który uniezależnia ich od innych jurysdykcji (do tego stopnia, że antypapież Jan XXIII, czyli Baldassare Cossa, złożony z urzędu na soborze w Konstancji w 1415 jako heretyk, znów zaczął nosić szaty kardynała, w których jest ukazany w baptysterium we Florencji).
Kardynałowie, których teoretycznie może sądzić jedynie papież, i to osobiście, w rzeczywistości nie będą sądzeni nawet przez niego, zwłaszcza od czasu procesu kard. Giovanniego Morone (1509-80). Był to słynny i jedyny w swoim rodzaju proces kardynała przed sądem inkwizycyjnym w latach 1557-59 na rozkaz srogiego papieża Pawła IV (1555-59) w warunkach napięcia z Kolegium Kardynalskim i w jego łonie. Ostatecznie sprawa zakończyła się zrehabilitowaniem purpurata przez następnego papieża Piusa IV. Ów sąd Inkwizycji nad kardynałem, któremu nikt jednak nie odważył się odebrać purpury, wyjaśnia, że obowiązek wyborczy kardynałów ma być chroniony do tego stopnia, że nawet kardynał ekskomunikowany lub oskarżony o symonię (kupno godności kościelnych) winien wejść na konklawe.
Wyjaśnia też, dlaczego praktyka ograniczyła również swobodę zwrotu biretu kardynalskiego do nielicznych przypadków. Na przykład próbował to zrobić Francisco da Toledo – pierwszy kardynał jezuita w historii, gdy wycofał się z czynnego życia, aby umrzeć w domu Towarzystwa i chciał zrzec się tej godności, ale papież na to się nie zgodził. Otrzymał natomiast taką zgodę kard. Marino Carafa di Belvedere, który w wieku 44 lat zwrócił kapelusz kardynalski, aby móc ożenić się i zapewnić potomstwo rodowi: mógł dzięki temu mieć dzieci, a nawet został burmistrzem Neapolu.
Z całkiem innego powodu zrzekł się kardynalatu Carlo Odescalchi, uzyskując na to zgodę w 1838: przedłożył on papieżowi przygotowany ad hoc dokument, w którym oznajmiał, że od dziecka bezskutecznie próbował wstąpić do Towarzystwa Jezusowego, a gdy wreszcie mu się to udało, przestał być kardynałem. Jeszcze inny był przypadek innego jezuity, tym razem francuskiego Louisa Billota, który zrezygnował z bycia kardynałem w 1928 r. Był to wyraz jego sprzeciwu wobec energii, z jaką Pius XI zwalczał reakcyjny integryzm Action Française; po sprzeczce z papieżem napisał do niego swoją „czystą i prostą rezygnację z godności kardynalskiej i związanych z nią przywilejów”, które przyznał mu tenże Pius XI.
Ale dopiero w XXI wieku pojawiła się nowa praktyka, gdy w marcu 2015 ówczesny metropolita St. Andrews i Edynburga w Szkocji kard. Keith M. P. O’Brien (1938-2018) ustąpił z urzędu po wysuniętych pod jego adresem oskarżeniach o ukrywanie przypadków wykorzystywania seksualnego nieletnich w swej archidiecezji. Chociaż nie miał jeszcze 80 lat, zrezygnował z praw wyborczych i przeszedł do grona kardynałów-nieelektorów, zrzekając się przy tym pełnienia wszelkich innych urzędów w Kościele.
Podobny, choć prostszy był przypadek emerytowanego arcybiskupa Waszyngtonu kard. Theodore'a McCarricka, również oskarżonego o przestępstwa seksualne, tym razem wobec seminarzystów i młodych księży. W lipcu 2018 stracił on wszystkie prawa i przywileje kardynalskie i został całkowicie usunięty z Kolegium Kardynalskiego i w ogóle ze stanu kapłańskiego.
Na tym tle nieco inaczej wygląda obecna sprawa kard. Becciu, który zrzekł się praw związanych z kardynalatem, aby – jak sam to później wyjaśnił – móc odpowiedzieć na skierowane wobec niego zarzuty, bez obowiązku proszenia o to zgody papieża. Według Melloniego “rezygnacja ta stała się całkowitą abdykacją i karnym wykluczeniem z konklawe”. Nadal jednak Watykan wymienia byłego prefekta w gronie kardynałów-elektorów. I słusznie, gdyż – twierdzi autor artykułu – w przeciwnym wypadku trzeba by przyjąć zasadę, że każdy wyciek wiadomości lub pogłosek, za które nikt nie ponosi odpowiedzialności, może zmienić oblicze konklawe i sprawić, że każde przyszłe wybory następcy św. Piotra nie będą już przejrzyste i będą bardziej narażone na ataki.