Myśl wyrachowana: Mało ludzi w kościele to nie problem. Mało Boga - to jest problem.
Mieszkam w rejonie, w którym wystąpiła duża liczba zachorowań na COVID-19. W związku z tym powracają u nas limity liczby wiernych w kościele. Mówią niektórzy, że przez takie rzeczy Kościół przestanie być ludziom do czegokolwiek potrzebny.
Hm… Ja w dzieciństwie i bez koronawirusa nie bardzo wiedziałem, po co mi ten cały Kościół. I nie tylko ja. Mój młodszy syn przed laty, ledwie wystając znad ławki kościelnej, mruczał podczas Mszy: „To się nie skończy, to się dobrze nie skończy, to się nigdy nie skończy”.
Pewnie wielu z nas to zna. To „chodzenie do kościoła” z obowiązku, przeniesione w wiek dojrzały, staje się tzw. katolicyzmem kulturowym.
W obliczu zmian cywilizacyjnych to się nie ostoi. Dziś polaryzują się postawy i coraz trudniej stać jedną nogą w domu Bożym, a drugą w publicznym. Albo świeczka, albo ogarek, albo w lewo, albo w prawo, albo zimno, albo gorąco. To lepsze niż letniość, ale nie jest naszym zadaniem cieszyć się, że ubywa letnich, tylko dbać o to, żeby przybywało gorących. To jest pragnienie Jezusa, jego ostatnie polecenie przed wstąpieniem do nieba: „Czyńcie uczniów ze wszystkich narodów”.
I ja, i wielu moich rówieśników wyszliśmy z młodzieńczego kryzysu wiary za sprawą tchnienia łaski. Ta jednak nie wzięła się z próżni. Wiązała się z chrześcijańskim świadectwem ludzi porwanych Duchem Bożym. Wtedy znalazłem Kościół, którego nie znałem. Nagle otwarło się przede mną coś całkowicie nowego. Zaczęło mnie interesować wszystko, co wcześniej mnie nudziło. Dotarło do mnie, że wszelkie problemy z Kościołem, jakie miałem, wynikały z tego, że tak naprawdę nie znałem Chrystusa. W gruncie rzeczy Kościół to dla mnie było wszystko… oprócz Chrystusa. Był więc dla mnie jak ciało bez głowy, bo przecież Chrystus jest głową Kościoła. To nie mogło działać, bo nic na świecie, nawet obietnica nieba, nie jest wystarczające i zadowalające, i owocujące szczęściem – bez Chrystusa.
Wszelkie kryzysy Kościoła, koszmarne zgorszenia i duchowe zapaści następują wtedy, gdy Chrystus staje się tylko teorią. Wszystko wtedy się rozpada i cuchnie – tak właśnie jak dzieje się z bezgłowym korpusem.
Myślę, że teraz jest czas sprowadzania Chrystusa na nowo w te wszystkie rejony, z których został przez naszą nieprawość wyproszony. A z Chrystusem wrócą i ludzie, bo oni w gruncie rzeczy nie Kościół opuszczają, lecz swoje o nim błędne wyobrażenia.
W istocie chodzi o świętość. To nie duchowni budują Kościół i nie świeccy – ale święci. Świętość to zgodność z wolą Bożą. I ona pociąga. I ona sprawia, że w istocie to nie my chodzimy do Kościoła, ale Kościół wchodzi w nas. •