Z Zakopanego do Gdyni biegnie Tomasz Sobania, student teologii na UKSW. W ten sposób zbiera pieniądze na leczenie chorej na raka matki trójki dzieci.
Z zakopiańskich Krupówek wystartował 29 lipca. W południe 10 sierpnia dobiegł pod Kolumnę Zygmunta w Warszawie, a kilka godzin później był już w drodze do Legionowa. 21-letni student II roku teologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego codziennie pokonuje 42 km, czyli odległość maratonu. Ponad połowę 750-kilometrowej trasy ma już za sobą.
Biegnie i prosi - o wsparcie leczenia Dominiki Hawryluk z Knurowa, żony i matki trójki dzieci, chorującej na nowotwór piersi. Jej leczenie przynosi efekty, jest jednak bardzo kosztowne. Wdzięczna pani Dominika powita biegacza na mecie, czyli 15 sierpnia ok. 15.00 na skwerze Kościuszki w Gdyni.
Tomasz mieszka w Toszku koło Gliwic, ale studiuje w Warszawie. Jest pozytywnym, niespokojnym duchem - brał udział w ostatnim etapie Rejsu Niepodległości, pisze książki fantasy i biega (trenuje w sekcji lekkoatletycznej Piasta Gliwice).
W ubiegłym roku w tydzień przebiegł 320 km do Santiago de Compostela. Każdy pokonany przez niego kilometr zasilał wtedy konto małej, niepełnosprawnej mieszkanki Knurowa Laury Zawady. Teraz chce powtórzyć ten wyczyn, ale już na ponad dwa razy dłuższej trasie.
- Spotkałem panią Dominikę i widziałem, jak walczy ze swoją chorobą. Nigdy nie lubiłem bezsilności, a na dodatek znałem sposób, jak jej chociaż trochę pomóc. Moje bieganie przez całą Polskę jest nie tylko sportowym wyczynem, ale sposobem, żeby realnie pomagać - tłumaczy biegacz. Chociaż przyznaje, że sam miał wątpliwości, czy pomysł nie przerósł jego możliwości.
- Na początku trudno było mi jakoś złapać rytm, przyplątał się stan zapalny kolana, więc było dużo niepewności, czy plany uda się zrealizować. Na dodatek, gdy mijałem znak "Gdańsk 700 km", to nachodziły mnie wątpliwości. Ale krok po kroku wszystko idzie dobrym kierunku i mam nadzieję, że ukończę bieg na mecie - mówi maratończyk. - Wczoraj, przy 30-stopniowej temperaturze, biegłem ponad 27 km i w pewnym momencie nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Chwała Bogu, że znalazła się po drodze rzeka. Wskoczyłem, opryskałem się, schłodziłem i następne kilometry już poszły gładko.