Biskupi powinni współpracować z nami z prostej przyczyny. Ja nigdy nie będę biskupem i nigdy nie doświadczę tego, czego doświadczają oni. Ale oni nigdy nie przeszli tego co ja - mówi wykorzystywany w dzieciństwie seksualnie przez księdza Wiktor Porycki w rozmowie z Pauliną Guzik dla programu "Między ziemią a niebem" TVP. "Nigdy z Kościoła nie odszedłem, bo mnie skrzywdził jeden człowiek, a nie miliard czterysta milionów katolików na świecie" - podkreśla Wiktor Porycki.
Jak te wydarzenia z lat osiemdziesiątych wpłynęły na Pana życie?
We mnie jest strach przed drugim człowiekiem, przed otworzeniem się, przed pójściem za daleko, bo ten drugi może mnie skrzywdzić, więc lepiej nie wykonywać tego kolejnego kroku, lepiej się zatrzymać, lepiej zbudować ścianę. I ewentualnie w tej ścianie zostawić drzwi, lekko uchylone, może czasem kogoś wpuścić, tylko tyle. Mnie jest bardzo ciężko na przykład podjąć jakąkolwiek decyzję. To znaczy nie mówię o codziennych takich czynnościach, ale wszelkie poważniejsze decyzje natychmiast łączą się z mnóstwem wątpliwości. Nawet jak już ją podejmę, to potem jest analizowanie, czy dobrze zrobiłem. Trzecią rzeczą, która mnie dotyczy, jest pracoholizm. Ja muszę sobie i światu dookoła udowodnić w ten sposób, że nie jestem gorszy, że ja także mam jakąś wartość.
Wchodząc w strefę bardzo intymną, w strefę seksualną, która jest w każdym człowieku - dla mnie seks jest czymś, co nazwałbym czynnością fizjologiczną, jak kichnięcie, podanie ręki - nie ma uczuć i emocji. Tak to wtedy zapamiętałem, tak to się we mnie utrwaliło i tak jest do dzisiaj. To jest moje piekło.
Zapamiętałem taki przypadek - to było w jednym muzeum. Przechodziliśmy przez długi korytarz, po obu stronach stały rzeźby, przechodziło się przez dziedziniec i drzwi. I ja tam w tych drzwiach zrobiłem się biały jak ściana, znajomi z którymi byłem, zaczęli się śmiać, że się upodobniłem do tych marmurowych posągów. Dopiero po chwili załapali, że chyba coś nie do końca jest ze mną w porządku. Odszedłem na bok, trochę ochłonąłem. I wtedy zrozumiałem, co się stało. Mnie minął ktoś, kto pachniał tak samo jak ten sprawca. Wystarczyła odrobina zapachu, żeby wyzwolić tamte wspomnienia...
Szukał Pan pomocy np. w terapii?
Nie, do tej pory nie szukałem i na razie chyba jeszcze to nie ten etap, żeby szukać pomocy na zewnątrz. Muszę się też najpierw uporać z pewnymi upiorami własnymi, które mam, zdać sobie z nich sprawę, żeby móc o nich opowiadać.
Czego Pan oczekuje od biskupów w całej tej sytuacji walki z nadużyciami w Kościele?
Wydaje mi się, że tego, żeby ich czyny nie przeczyły słowom, bo w tej chwili tak to wygląda. Z jednej strony jest powtarzana jak mantra prawda: „ofiara na pierwszym miejscu”, i chyba właściwie tylko tyle. Biskupi muszą zrozumieć, że czasy, kiedy byli senatorami Rzeczpospolitej czy książętami, dawno przeminęły. Jeżeli nie są pasterzami, to chyba lepiej, żeby po prostu złożyli fioletowe szaty na ołtarzu i poszli gdzieś do klasztoru, gdzie chcą, ale żeby odeszli. Ja w tej chwili mam poczucie, że oni – w sensie episkopat jako całość – oni mnie zdradzili, zostawili. I w ogóle nie interesuje ich to, co tak naprawdę dzieje się, oczywiście nie tylko ze mną, ale z ocalonymi.