Trudno wyobrazić sobie osobę, która by ich nie doświadczyła. Są elementem naszego rozwoju, przykrym, choć często koniecznym towarzyszem osobowego wzrostu
Mniejsze lub większe, ale zawsze w jakimś stopniu pojawiają się w naszej codzienności, zmuszają do refleksji, zmiany planów, czasami pomagają inaczej spojrzeć na świat. Porażki. Do pewnego stopnia ich potrzebujemy. Kłopot pojawia się wtedy, gdy wszystko zaczynamy odczytywać w ich kluczu, a całe życie – utożsamiać z porażką.
Z czysto efektywnego punktu widzenia – niezależnie od tego, czy wziąć pod uwagę perspektywę ekonomiczną, polityczną, społeczną czy duchową – przekonanie o własnej zawodności, niekompetencji, braku sukcesów czy uzdolnień jest głęboko demotywujące i uszkadza osobowy rozwój. A jednak wielu ludzi nosi taki właśnie obraz samych siebie. Nieustannie konfrontują z sukcesami innych własne osiągnięcia, rozmaite symptomy życiowej pozycji czy osobistego rozwoju, by za każdym razem utwierdzać się w przekonaniu o swej nieudolności. Ludzie żyjący w cieniu porażki zaniżają własne sukcesy, nie potrafiąc ich adekwatnie ocenić i przypisać im właściwej miary. Traktują siebie jak nieudaczników, a jeśli w końcu uznają, że są także pozytywne aspekty ich działań – efekty, którymi można się pochwalić – to raczej wyłącznie jako wynik przypadku lub ślepego losu. Porażka tak silnie rozgościła się w ich życiu, że nie potrafią już wyjść poza jej schemat; codzienność mija im raczej w przekonaniu, że są skazane na niepowodzenie, a w tle regularnie powraca poczucie, że zawiodły. Nic dziwnego, że wszelkiego rodzaju pochwały traktują z nieufnością i skłonne są uznać, że ci, którzy je formułują, nie mają po prostu dostatecznej wiedzy i ulegają pozorom. Gdy więc faktycznie zdarza im się porażka, jeszcze bardziej utwierdzają się w poczuciu niższości swoich działań. Ta niesprawiedliwa samoocena skutecznie odbiera chęć dążenia do sukcesów, zabija motywację w osiąganiu celów, a także rzutuje na rozwój życia duchowego – w tym na relację z Bogiem. Pobrzmiewa w niej bowiem echo słów, które zazwyczaj osoby przekonane o własnych porażkach słyszały już we wczesnym okresie swego życia: że nie są wystarczająco dobre, że nic w życiu nie osiągną, że ich rodzeństwo, krewni, znajomi są zdolniejsi, sprawniejsi w działaniu, bardziej kompetentni. Dzieci, które nie doświadczały sukcesów w dziedzinie szczególnie preferowanej przez ich rodziców, które za porażki były ostro ganione a za sukcesy niedostatecznie chwalone, których mocne strony nigdy nie były doceniane, wzrastają w poczuciu porażki, która wkrótce staje się synonimem wszelkich ich aktywności i kładzie się cieniem na dalszym życiu. Oczywiście, zdolność do adekwatnej oceny swych niedomagań i ograniczeń jest cenną umiejętnością, lecz w ich wypadku ta samoocena jest przerysowana i określa ich życie niewspółmiernie do stanu faktycznego. Co więcej, dotyka również sfery relacji z Bogiem. Trudno bowiem uniknąć im obsadzania Boga w roli wymagającego rodzica, który wyznacza ambitne cele i surowo piętnuje niemoc w ich realizacji. Często więc osoby dotknięte cieniem porażki starają się zasłużyć na Jego uwagę, akceptację i miłość w podobny sposób, jak zasługiwały u swoich rodziców. Nierzadko również żyją z poczuciem, że nie są wystarczająco dobre dla Boga, że duchowe aktywności, dzieła, ofiary, które podejmują, nie znajdują Jego dostatecznego uznania. Bóg w ich oczach zdecydowanie rozlicza za efekty, nie biorąc pod uwagę pragnień, potrzeb, motywacji. Żyją więc z Nim raczej z powinności, niż z miłości, w poczuciu, że na wieczność trzeba zasłużyć a i tak prawdopodobnie skazane są na jej spędzenie w którymś z gorszych zakamarków Nieba. Ostatecznie ich wychodzenie z cienia to niełatwy proces, nie znaczy to jednak, że skazany na porażkę. W końcu sam Bóg pragnie przekuć ową porażkę w sukces. Taki jest zresztą sposób Jego działania: Czy nie zbawił nas bardziej przez to, co z Nim zrobiono, niż przez to, co sam dla nas zrobił? I nie był to raczej życiowy sukces, lecz krzyżowa porażka.