Cały czas, niezmiennie, zachodzę w głowę jak przedziwnie plecie się nasze życie. Zamiast prostej dróżki prowadzącej od startu do mety, raczej życiowe zakręty, ślepe uliczki i prawdziwe węzły komunikacyjne. Jak to wszystko ogarnąć, jak się nie pogubić?
Cały czas, niezmiennie, zachodzę w głowę jak przedziwnie plecie się nasze życie. Zamiast prostej dróżki prowadzącej od startu do mety, raczej życiowe zakręty, ślepe uliczki i prawdziwe węzły komunikacyjne. Jak to wszystko ogarnąć, jak się nie pogubić? Samemu nie da rady – potrzebny jest stosowny orędownik w niebie. Dzisiaj akurat taki, który z racji bycia głównym patronem Polski, ma już od ponad 1000 lat ręce pełne roboty. Zaraz, zaraz… a skąd ta moja pewność, że taki zapracowany? Tu wystarczy zajrzeć do podręcznika naszej narodowej historii, by zrozumieć, że jesteśmy mistrzami poplątanych losów. A o poplątanych losach dzisiejszy patron wie wszystko. Święty Wojciech, bo to o nim mowa, urodził się co prawda w znakomitej czeskiej rodzinie, potem miał okazję kształcić się na dworze metropolity Magdeburga, a nawet został młodo wyświęcony na pierwszego pochodzącego z Czech biskupa Pragi. To jednak tylko z pozoru wygląda tak prosto. Oto bowiem wraz z objęciem przez niego swojej katedry wszystko zaczęło się gmatwać. Ten który miał być duszpasterzem stał się zależny od władcy i możnych, zdany na łaskę niesubordynowanych duchownych i bezradny wobec fasadowej religijności wiernych. Wytrzymał tak 5 lat, po czym skapitulował. Opuścił swoją biskupią stolicę i udał się do Rzymu, by prosić o zwolnienie z urzędu. Nie uzyskał na to jednak zgody, w końcu czy tylko on jeden miał do udźwignięcia taki krzyż w średniowiecznej Europie? Jakby tego było mało, gdy w drodze powrotnej zatrzymał się na Monte Cassino, stał się zakładnikiem w walce mnichów z miejscowym biskupem. Prawdziwy galimatias. Choć wynikło jednak z niego pewne dobro, bo św. Wojciech pod wpływem tego zamieszania odkrył dla siebie zakon benedyktynów, do którego wstąpił w Wielką Sobotę w roku 990. Pamiętając jednak, że to nie życie zakonne, ale posługa biskupia jest jego powinnością, ostatecznie po 2 latach wrócił do Pragi. Wrócił i dał w klasztorze benedyktynek schronienie pewnej kobiecie, która uciekała przed gniewem swojego małżonka. Kłopot w tym, że małżonek był czeskim możnowładcą i poczuł się tym urażony. Uraza była tak głęboka, że św. Wojciech musiał uciekać z Pragi, a jego rodzinny gród spalono razem z braćmi i ich rodzinami. Uraza była więc nie tylko głęboka, ale wręcz mordercza. Co więcej, fakt jego ucieczki zinterpretowano jako bezprawne opuszczenie swojej biskupiej stolicy. Czekając na ostateczny wyrok, św. Wojciech udał się do Polski, by tam, za zgodą Bolesława Chrobrego, wyruszyć do Prus z Dobrą Nowiną. Jak wiemy z historii ta misja również się nie powiodła. Święty Wojciech zginął męczeńsko 23 kwietnia 997 roku. W chwili zgonu miał 41 lat. Może i jego życie nie było pasmem sukcesów, ale w całym tym poplątaniu kolei swego losu do końca pozostał wierny Bogu. I z tego tytułu został przez papieża wyniesiony do chwały ołtarzy. Była to zresztą pierwsza w dziejach Kościoła kanonizacja, ogłoszona przez papieża, gdyż dotąd ogłaszali ją miejscowi biskupi. Wspominamy dzisiaj św. Wojciecha, głównego patrona Polski, ale w Kościele powszechnym wspominany jest pod innym imieniem, jakim? Adalbert. To imię Wojciech przybrał na cześć pierwszego metropolity Magdeburga, gdzie kształcił się jako młodzieniec. I pod tym imieniem jest znany i czczony w Europie.