„Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze”. Znamy to? Oczywiście, to fragment jednej ze zwrotek Serdeczniej Matki – tradycyjnej i wielce szacownej pieśni religijnej, którą wielu Polaków wciąż jeszcze chętnie i z nabożeństwem śpiewa. Podobno śpiewamy to, co nam w duszy gra. A co nam gra, gdy rzecz dotyczy takich właśnie treści – surowej ręki Boga, czy sprawiedliwej kary dla grzesznika?
Nie chcę dziś absolutnie pastwić się nad duchową wymową tego fragmentu pieśni, bo też – jak się okazuje – jego interpretacja nie musi być wcale jednoznacznie negatywna. To jednak inna kwestia. Mnie tym razem bardziej interesuje nieco inne pytanie: Dlaczego tak wielu spośród nas, wierzących potrzebuje właśnie takich obrazów Boga i do nich się przywiązuje. Bo rozgniewany Ojciec, który wyciąga swa karzącą rękę nad światem, to nie casus jednej czy drugiej tradycyjnej pieśni; to styl religijnego myślenia niemałej grupy uczniów Chrystusa. Niedawno jeden z moich znajomych teologów, zakonnik, opublikował na swoim youtubowym kanale ocenę pewnych popularnych ostatnio objawień prywatnych. Ocenę, dodajmy to, krytyczną. Było w niej odwołanie do dokumentów Kościoła, i analiza kilku fragmentów z tych objawień, których teologiczna poprawność jest – mówiąc delikatnie – wątpliwa. Była również jasno wyrażona, negatywna opinia zarówno na temat pewnych szczegółów, jak i ogólnego klimatu tych fragmentów – zwłaszcza tej ich części, która mocno akcentuje grozę, strach i zamęt czasów ostatecznych. Chodzi dokładnie o swoistą próbę ulokowania eschatonu w końcówce dwudziestego wieku, spiętrzenie rozmaitych duchowych zagrożeń – aż po zwiedziony, niemal fałszywy Kościół, który miałby z tego powstać – diabła robiącego, co mu się żywnie podoba i Boga, który wszystko to dopuszcza dla wymierzenia sprawiedliwości. A cała ta narracja pod szyldem Maryi, która okazuje się w tej sytuacji jedynym ratunkiem dla świata. Oczywiście, to co piszę, jest pewnym uproszczeniem, bo też nie miejsce teraz ani nie czas na głębsze studium przypadku. Uczynił to już zresztą wspomniany przeze mnie znajomy. Efekt? Fala oburzenia, która wylała się na niego w komentarzach. Czytałem je i zastanawiałem się, co tak naprawdę się stało. Samych rzekomych objawień oraz ich historii nie znam na tyle, aby je samodzielnie jednoznacznie ocenić, choć przekonuje mnie analiza dokonana przez mojego znajomego. Zdumiewa mnie jednak i niepokoi skala negatywnych reakcji. W zdecydowanej większości nie są one merytoryczne. Odnoszę wrażenie, jakby niektórym z komentujących osób nieomal rozpadł się ich duchowy świat. I zastanawiałem się, co to jest za świat – na czym został zbudowany? Jaki obraz Boga z sobą niesie? Mnie osobiście nie przekonują groźne opowieści o karzącej ręce Bożej sprawiedliwości, która wyciąga się nad światem i o tym, że tylko Maryja może ją powstrzymać, dlatego nie będę ich bronił – niezależnie od kwestii prawdziwości samych objawień. Dlaczego mnie nie przekonują? Bo Bóg nie wybrał sobie Maryi na Matkę dla swego Syna po to, aby chroniła świat przed boską porywczością i brakiem „emocjonalnej” równowagi. Bo Bóg taki nie jest. On mi nie zagraża, lecz staje po mojej stronie – o tym przekonuje mnie orędzie Ewangelii i całe oficjalne nauczanie Kościoła. Kocham Maryję, modlę się na różańcu i przyjmuję bez dyskusji wszystkie dotyczące jej dogmaty wiary. Dlatego nie podoba mi się „używanie” jej w funkcji piorunochronu i obraz Bożego skarania, który za tym stoi – niewiele mający wspólnego z biblijnym i poprawnym teologicznie rozumieniem kary. Co więcej, jestem również przekonany, że czas duchowego ucisku, który zapowiada Jezus, będzie próbą dla Kościoła i dla każdego z nas. Już jest. Dlatego staram się badać moje serce i nawracać się, bo zło tego świata zaczyna się najpierw w nas, a nie w złowieszczych, otaczających Kościół strukturach i spiskach. Nie przeczę, że diabeł działa w otaczającej nas rzeczywistości. Zamiast jednak tropić antychrysta poza sobą, wolę walkę ze złym duchem wygrać we własnym wnętrzu. Wtedy mam przynajmniej pewność, że faktycznie zmieniam świat. \