- Dlaczego protestujesz przeciw Trumpowi? – pytam Ninę z Nowego Jorku. – Bo to człowiek pełen agresji, który dzieli Amerykanów – odpowiada ubrana na czarno dziewczyna. W tym czasie jej koledzy pokojowo wybijają szybę w banku, demolują samochód i palą kosze na śmieci.
Wczorajszy dzień od samego rana zapowiadał się gorąco. Do Waszyngtonu przez całą noc ściągały kolejne grupy, które budziły słuszną obawę, że zechcą zakłócić świąteczny nastrój panujący w tych dniach w stolicy USA. Nie mówię bynajmniej o zwykłych przeciwnikach Donalda Trumpa, których widziałem zarówno dzień wcześniej na wielkim koncercie powitalnym jeszcze prezydenta-elekta pod Memoriałem Lincolna, jak i na samym zaprzysiężeniu, stojących razem z większością, która cieszy się z nowego otwarcia w Białym Domu. I na koncercie, i na zaprzysiężeniu prawdziwa opozycja, choć miała ze sobą różne napisy na sztandarach, nie robiła niczego, co naruszyłoby podniosły nastrój uroczystości. Również przeciwnicy Trumpa skłaniali głowy w geście modlitwy, gdy o błogosławieństwo modlili się duchowi liderzy. Nie skandowali, gdy przemawiał sam prezydent, choć nie kryli niezadowolenia, gdy nowy nowozaprzysiężony prezydent, owszem, wygłaszał mowę, która nie musiała wszystkim przypaść do gustu.
Dlaczego o tym piszę? Żeby odróżnić tych, którzy nie mdleją z zachwytu nad nową parą prezydencką, ale nie wykazują agresji, od tych, którzy tego dnia w centrum Waszyngtonu zrobili prawdziwą demolkę. Grupy rozhisteryzowanej młodzieży, która z flagą z sierpem i młotem, z wulgarnymi napisami i infantylnymi hasłami postanowiła zaprezentować się światu jako prawdziwa opozycja. Media w większości niestety pracują tak, że największe ekstremizmy traktują jako wdzięczny materiał do prostego przekazu: popatrzcie, jak ci biedni Amerykanie muszą walczyć przeciwko nowemu reżimowi. Sam byłem świadkiem, jak grupka obwieszonych łańcuchami wandali po zniszczeniu czarnej limuzyny, wskakiwała na nią, pozując rozbawionym korespondentom, nie kryjącym zresztą zadowolenia, że „mają materiał”, który pokazuje siłę oporu przeciw Trumpowi.
Inni „opozycjoniści” zebrali się rano na jednym ze skwerów, stanęli w kręgu, złapali się za ręce, skierowali głowy w kierunku wschodnim i zaczęli modlitwę... do płynącej stamtąd energii (jak tłumaczyli mi później). To wyznawcy świętej wody – oni też przyjechali zaprotestować. Kilkaset metrów dalej, na tyłach Białego Domu, w pobliżu kościoła, w którym trwała modlitwa z udziałem prezydenta-elekta, przechodziła głośna grupa ubranych i wymalowanych na czarno satanistów. Przekrzykiwali się z nadającym przez głośniki „mówcą”, który wprawdzie wymieniał co chwilę imię Jezus, ale robił to w sposób jednoznacznie szyderczy i prześmiewczy.
Prawdziwa Ameryka była jednak w tych godzinach gdzie indziej. Nie tylko ta popierająca Trumpa, również ta niezadowolona ze zmiany, ale nie demonstrująca tego w sposób agresywny, wręcz demoniczny. Najbardziej „histeryczne” zachowanie w tej grupie umiarkowanej widziałem w czasie parady z udziałem prezydenta wzdłuż Pensylvania Avenue. Sytuacja była właściwie komiczna, oto bowiem biała dziewczyna zaczęła niemal krzyczeć na dwóch czarnoskórych mężczyzn, którzy wiwatowali na cześć Trumpa. – Przecież to jest rasista! – próbowała wybić im z głowy fajerwerki. Bez skutku. Obaj panowie słuchali jej cierpliwie, ale z uśmiechem wrócili do skandowania: Trump! Trump!
W tych dniach Amerykanie naprawdę przeżywali wielkie święto demokracji. Nawet jeśli w swoim przemówieniu świeżo upieczony prezydent nie stronił od retoryki podziałów, znanej z kampanii wyborczej, dla zdecydowanej większości uczestników udział w tych ceremoniach był przeżyciem niemal religijnym, mającym na celu zjednoczyć podzielony po każdych wyborach kraj.