Waldemar powinien nie żyć. Ewa od roku powinna być wdową. Tamten Wielki Piątek mógł ukrzyżować ich małżeństwo. Ale z krzyżem przyszło zmartwychwstanie.
Był Wielki Piątek. Ewa wyjechała do mamy. Zgodnie z wieloletnią tradycją miały piec wielkanocne ciasta. Atmosfera radosnego świętowania wszystkim udzielała się coraz bardziej, chociaż jeszcze najważniejsze wydarzenia Triduum Paschalnego były przed nimi. Mąż Ewy w tym czasie miał przygotować wędzonkę. Oddał się swojemu zajęciu bez reszty, nie spodziewał się, że dojdzie do tragedii, która ważyć będzie na jego życiu.
Poznali się nie tak dawno. Oboje są przekonani o Bożym prowadzeniu. Ewa chciała sprzedać dom. Dała ogłoszenie i czekała na potencjalnych nabywców. Waldemar do tej pory nie wie, co wówczas się stało. – Kiedy zobaczyłem ogłoszenie, zadzwoniłem do Ewy, umówiłem się na oględziny domu, pojechałem, porozmawiałem, zobaczyłem i gdy wsiadłem do samochodu uświadomiłem sobie, co robię. Przecież ja w ogóle nie zmierzałem kupować żadnego domu. Dlaczego tam się znalazłem, dlaczego odpowiedziałem na ogłoszenie, do dziś nie wiem – opowiada Waldemar. Śmieje się, że co prawda domu nie kupił, ale poznał najwspanialszą kobietę, dziś żonę. Zauroczyły go oczy, wewnętrzna pokora Ewy. – Pamiętam, jak moja mama, wówczas już poruszająca się na wózku, poznała moją miłość, to później, gdy się zdenerwowała, mawiała, by natychmiast wieść ją do Ewy, bo przy niej odzyskuje spokój – mówi. Co ją ujęło? Wrażliwość, czułość, opiekuńczość – wymienia jednym tchem. Szybki spontaniczny ślub, podróż poślubna, przypieczętowały ich miłość. Było cudownie, do dnia tragedii.
Altanka zajęła się nagle. Płomienie buchnęły wysoko, prześliznęły się po dachu i zaczęły się czołgać, a właściwie biec w kierunku domu. Waldemar starał się reagować, gasić pożar, ale sam nie dawał rady. Działał trochę, jak w amoku, nie zważając na ból, chciał ratować ich dobytek, zupełnie nie czując, jak ogień niszczy jego organizm. – Mąż zadzwonił, bym przyjechała. Na miejscu były trzy straże pożarne, helikopter i mój mąż na noszach zabierany przez pogotowie – wspomina Ewa. Dla niej był to dramat, którego Waldemar nie pamięta. Od strażaków dowiedział się, że przebywał w temperaturze 200-300 stopni. – Kiedy przyjechała karetka, nie do końca rozumiałem, po co mnie zabierają. Widziałem na dłoniach rany, bąble, ale ich nie czułem. Adrenalina zupełnie przyćmiła ból – stwierdza. Obrażenia jednak były tak olbrzymie, że zaraz po przywiezieniu do szpitala, mężczyzna został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Dla Ewy były wstrząsem słowa lekarza. – Zapytałam, kiedy mąż będzie wybudzony? Ale lekarz nie miał dobrych wiadomości, poprawił mnie, mówiąc, że nie należy pytać kiedy, ale czy w ogóle – wspomina. Ewa za namową przyjaciela chwyciła się Słowa Bożego, które nie pozwalało wpaść w rozpacz.
14 dramatycznych dni nie pozostawiło w umyśle Waldemara zbyt wielu wspomnień. Bardzo realistyczne sny z tamtego czasu są zdaniem lekarzy odpowiedzią na działanie leków. Śnił o żonie, domu.
Nadeszły święta Wielkiej Nocy. Jeszcze w Wielką Sobotę wiele ludzi modliło się za Waldemara, było wsparciem dla Ewy. – Później docierały do mnie głosy osób, które mówiły, że jeszcze nigdy tak nie przeżyły duchowo tych świąt, jak wówczas. Ja też szczególnie intensywnie przeżyłam Mękę Pańską – opowiada. Zaczytanie w Słowie Bożym nie pozwoliło Ewie wpaść w rozpacz, a nawet użalać się nad sobą. Kiedy siedziała w szpitalu na OIOM-e i obserwowała płaczących w korytarzu ludzi, martwiących się o bliskich, ona otwierała Biblię i czytała, czytała, byle tylko nie ulec pokusie rozpaczy. Szczególnie często jej wargi szeptały: Jezu Ty się tym zajmij. Czy wtedy liczyła na zmartwychwstanie, czy liczyła, że poranek wielkanocny przyniesie radość z wybudzenia męża? Nic takiego się nie stało. Dramatyczna była każda kolejna doba, aż do momentu, kiedy po sześciu dniach dowiedziała się, że mąż ma zapalenie płuc. Leżąc pod respiratorem, organizm nie potrafił obronić się, lekarze spodziewali się, że lada moment mogą przestać pracować nerki. – Wtedy ogłosiłam swoją bezsilność. Zawołałam: "Jezu Ty się tym zajmij, ja już nie mogę nic". I kiedy tak oddałam wszystko Jezusowi, wtedy wszystko zaczęło się zmieniać – mówi Ewa.
– Była Niedziela Miłosierdzia Bożego. Czytałam słowo Boże. To był tekst poświęcony niewiernemu Tomaszowi. Poczułam, jak Jezus pozwolił mi dotknąć swoich ran, jak Tomaszowi – Ewa wzrusza się, kiedy myśli o tej chwili. To wówczas mąż na krótką chwilę otworzył oczy. To był moment, kiedy Ewa zaczęła dziękować. Wierzyła, że Bóg już działa, że uzdrowi jej męża. Lekarze nadal nie dawali nadziei, nie widzieli większych szans na pomyślne zakończenie. Kiedy Ewa mówiła, że wierzy w cud, że Bóg uzdrowi jej męża, słyszała, że cuda zdarzają się tylko w gazetach. Cud zdarzył się jednak niespełna tydzień później. Waldemar odzyskał życie.
– To niesamowite, jak wiele moje doświadczenie zmieniło w życiu innych ludzi – opowiada dalej. Do szturmu modlitewnego stanęły nie tylko osoby, które były głęboko wierzące, ale również Ci, którzy pierwszy raz po latach poszli do kratek konfesjonału. Ewa wspomina młodzież, która w Niedzielę Miłosierdzia modliła się za jej męża. Dziś cieszy się, gdy dostaje od córki zdjęcie z różańcem w dłoni. Wie, że jej dziecko idąc na zabieg, modli się słowami "Jezu ufam Tobie". – Wiem, że córka ma się czego uchwycić i to raduje – stwierdza. To, że miał nie żyć, uświadomił sobie Waldemar znacznie później. Wtedy znajomi lekarze zaczęli mówić, jak mogła skończyć się ta historia, jak w wielu przypadkach się kończyła. – Pomału człowiek zaczął dochodzić do tego, że dostał drugą szansę. Kiedy obcy ludzie na ulicy, w naszym małym miasteczku zaczepiali mnie i mówili, jak się cieszą, że mnie widzą – przyznaje. To zdumiewało Waldemara. A najbardziej słowa pewnej osoby ze wspólnoty Domowego Kościoła, która powiedziała, że modliła się nad nim. – Jak to, ktoś się modlił i mówił do Boga, by nie zabierał mu najlepszego przyjaciela? To ja mogę być czyimś przyjacielem? To ktoś mnie tak traktuje? Nie mogłem w to uwierzyć! – dodaje Waldemar.
Ewa wraca myślą do jeszcze jednego wydarzenia, kiedy w szpitalu powiedziała: – Tu chyba mamy do czynienia z cudem, czy zgodzi się Pan ze mną?
Lekarz nic nie odpowiedział, jedynie opuścił głowę.
Posłuchaj historii Ewy i Waldemara w Radiu eM: