Życie w zgodzie z własnym powołaniem nie jest tym samym co życie w zgodzie z samym sobą. Wielu jest ludzi wewnętrznie rozbitych.
Trudno im dojść do zgody z sobą. Opętany z krainy Gerazeńczyków odpowiedział Jezusowi: „Na imię mi Legion, bo nas jest wielu” (Mk 5,3). Nic dziwnego, że nieustannie tłukł się i złościł, nie mogąc odzyskać wewnętrznej jedności, tym bardziej że „nie mógł go już nikt związać”. Nie było takiego specjalisty. Dopiero Jezusowe słowo sprawiło, że ten „siedział ubrany i przy zdrowych zmysłach”. Istnieje pewna siła spajająca życie człowieka i nadająca mu wewnętrzną jedność i odporność. Jest nią „powołanie”. Święty Jan Paweł II często nam powtarzał, że istnieje Boży plan pełen miłości względem nas i że życie może przemienić się w powołanie: powołanie do bycia Jego uczniem, ukochanym dzieckiem Boga. Paweł zachęca nas do tego, byśmy „postępowali w sposób godny powołania, do jakiego zostaliśmy wezwani, z całą pokorą i cichością, z cierpliwością, znosząc siebie nawzajem w miłości” – a pisał te słowa z więzienia. To znaczący szczegół. Wszystko w życiu musi być bowiem poddane weryfikacji. Wypróbowanymi okażą się ci, którzy dali się doskonale Bogu powołać.
Ilustruje to przykład pewnego chrześcijanina umieszczonego w potwornym więzieniu w Piteşti w komunistycznej Rumunii, o którym opowiadał prawosławny student medycyny Gheorghe Calciu. Całe więzienie znajdowało się pod ziemią. Na każdą celę przypadało czterech więźniów. Calciu trafił do jednej celi ze śmiertelnie chorym na gruźlicę Constantinem, który od pierwszego dnia kasłał krwią. Constantine „był jak święty”, miał tak mało sił, że ledwie mógł mówić. Ale każde słowo, które wypowiadał do swoich współwięźniów, mówiło o Chrystusie. Pozostała trójka była pod wielkim wrażeniem jego codziennej modlitwy, a nawet widoku jego twarzy „przepełnionej miłością”. Przez trzy lata spędzone w Piteşti był tak okrutnie torturowany, że został z niego strzęp człowieka. Ale nie przeklinał swoich oprawców i całymi dniami się modlił. Po jego śmierci „zrozumieliśmy, że chociaż był chory i zależny od naszej pomocy jak dziecko, to on był filarem naszego życia w tej celi” – opowiadał Calciu.
Gdy wspominał tamte wydarzenia niemal pół wieku później, Gheorghe mówił o wyraźnym „świetle Boga”, jakie im w tamtych okolicznościach zajaśniało. „Kiedy opiekowałem się Constantinem w celi, czułem, jak jego duchowość przenika moją duszę. Nauczyłem się od niego być dobrym, przebaczać, nie przeklinać oprawców, nie uważać niczego na tym świecie za skarb. Tak naprawdę on żył na zupełnie innym poziomie. Z nami było tylko jego ciało – i jego miłość. Byliśmy w celi bez okien, bez dostępu powietrza, wilgotnej, brudnej – a jednak przeżywaliśmy tam chwile szczęścia, jakiego nigdy nie doznaliśmy na wolności”. Tajemnicy nie da się nigdy wyjaśnić, można ją tylko przyjąć. Constantine stał się „oknem na wieczność, przez które Boże światło padało na pozostałych więźniów w tej ciemnej, obskurnej celi”. Ktoś kiedyś napisał, że istnieją dwa rodzaje chrześcijan: „Ci, którzy szczerze wierzą w Boga, oraz ci, którzy równie szczerze wierzą, że wierzą. Odróżnia ich to, jak postępują w decydujących momentach”. •