„Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął”.
„Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął”. Te słowa Jezusa w swojej Ewangelii, w 12 rozdziale, przytacza św. Łukasz. A ja przywołuję je tutaj w związku z człowiekiem, który prosto od wypasania bydła zapukał do furty klasztoru kapucynów. Zapukał i mu otworzono, a on przyjął wtedy pełne ognia imię Ignacy i... No właśnie, po ludzku : i nic. Przez kolejne 40 lat zbierał jedynie datki na współbraci jako kwestarz i tkał materiał, z którego ktoś inny szył im ubrania. Był pokorny, uśmiechnięty i szczodry – czym tylko miał sprawiedliwie dzielił się z ubogimi. A gdy na dwa lata przed śmiercią stracił wzrok, to zamiast rozpaczać oddał się całkowicie modlitwie. Czy jednak takie życie św. Ignacego z Laconi można nazwać „ogniem rzuconym na ziemię”? Czy o takim ogniu mógł myśleć Jezus, wypowiadając wspomniane na wstępie słowa? Jeżeli poprzez ogień rozumieć będziemy jego żywiołową naturę, to istotnie są pośród świętych tacy, którzy spalali się o wiele mocniejszym i bardziej spektakularnym płomieniem. Ale gdy za punkt odniesienia, dla owego „rzuconego na ziemię ognia”, przyjmiemy miłość do Boga i ludzi, to wtedy o św. Ignacym z Laconi, zgodnie ze znaczeniem jego imienia, będzie można powiedzieć, że dosłownie płonął z miłości do Boga. Od dnia swoich narodzin, aż po dzień śmierci. Czyli od 17 grudnia 1701 roku do 11 maja roku 1781. To 80 lat życia św. Ignacego z Laconi, kapucyna.