Podobno pierwszy milion trzeba ukraść. Podobno w sprawach pieniędzy wszyscy ludzie są sobie obcy. Podobno wielki majątek deprawuje. Te i podobne im złote myśli na temat niemoralności bogactwa, możemy wyciągać jak z rękawa.
Podobno pierwszy milion trzeba ukraść. Podobno w sprawach pieniędzy wszyscy ludzie są sobie obcy. Podobno wielki majątek deprawuje. Te i podobne im złote myśli na temat niemoralności bogactwa, możemy wyciągać jak z rękawa. Ba, znajdziemy nawet dla nich uzasadnienie religijne, w końcu przecież jak wół w Ewangelii stoi, że "łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego". Warto jednak przypomnieć, że dalej w tym samym tekście możemy przeczytać, że "u Boga wszystko jest możliwe" - a jak wszystko, to nawet uczciwy bogacz. I na dowód tej śmiałej tezy - proszę bardzo - mamy dzisiejszego patrona: Eligiusza. Urodził się pod koniec VI wieku w Galii i jak tylko podrósł, został przez swoich rodziców oddany na naukę do znanego ówcześnie mennika Abbona z Limoges. Miał nauczyć się bić monety i zbić przy tym zajęciu także i swój własny majątek. Trzeba przyznać, że nie tylko przykładał się do pracy, ale miał wręcz do niej smykałkę, dlatego szybko przerósł w fachu swojego mistrza i po kolejne zaszczyty oraz prawdziwe zlecenia udał się do Paryża. A tam, dzięki protekcji królewskiego podskarbiego Babbona dostał się na dwór frankijskiego władcy Chlotara II, dla którego wykonał z powierzonego mu srebra niezwykły tron, który w legendach przetrwał aż do naszych czasów, a w replice do francuskiego muzeum. Eligiusz wykonał go tak kunsztownie, że zachwycił wszystkich i odtąd nie brakowało mu już zleceń. Wraz z nimi zaś do jego pracowni napływać zaczęło szerokim strumieniem również złoto i srebro. Oczywiście miało zostać zużyte do wykonania zamówionych naczyń, liturgicznych sprzętów czy biżuterii, ale kto by się tam starał doliczyć wszystkich tych gram cennego kruszcu. Bogactwo było zatem dosłownie na wyciągnięcie ręki Eligiusza. Musiał jednak być człowiekiem niezłomnej uczciwości, bo nie tylko okazja nie uczyniła z niego złodzieja, ale kolejni frankijscy władcy, Chlotar II i Dagobert I, powierzyli mu mennicę oraz skarb królewski. Był więc nieprzyzwoicie majętny, jak na człowieka spoza arystokracji, ba, jak na zwyczajnego rzemieślnika. On jednak zupełnie nie przywiązywał do tego wagi - żył bardzo skromnie, a swoje dochody poświęcał na cele charytatywne i kościelne. Gdy otrzymał od króla ziemię na własność, to ufundował na niej opactwo. Gdy dom, w którym mieszkał w Paryżu, uznał za zbyt duży, to zamienił go w klasztor. Gdy zaś umarli obaj wspomniani wcześniej władcy, to i sam Eligiusz umarł dla świata i został zakonnikiem. Niestety, nie zapala się lampy po to, by ją nakryć garncem – po dwóch latach do drzwi klasztoru, w którym przebywał Eligiusz, zapukali duchowni i lud diecezji Noyon-Tournai. Po co? Chcieli, żeby był ich biskupem. Cóż z tego, że nie miał żadnych święceń - był w ich przekonaniu najuczciwszym i najbardziej religijnym człowiekiem jakiego znali. I tak rzemieślnik, który pracą swoich rąk doszedł do fortuny, a następnie odrzucił ją dla życia ubogiego zakonnika, w roku 641 znowu trafił na świecznik, tym razem jako biskup Eligiusz z Noyon. I jako biskup umarł w opinii świętości 19 lat później.