Proszę pozwolić, że ten dzisiejszy felieton poświęcę takiej drobnej po feryjnej obserwacji. Wybraliśmy w takim rodzinno-przyjacielskim komplecie do znanej nam już niewielkiej, austriackiej miejscowości Mauterndorf w kraju Salzburskim.
Niby tego już wcześniej tam doświadczyłem i o tym wiedziałem, ale znów mnie to zaskakiwało i robiło wrażenie. Tam wszyscy do wszystkich mówią do siebie Gruss Gott, morgem, czy hello, z uśmiechem i pogodą na twarzy. I nie tylko z rana, ale o każdej porze dnia. Tak się odzywają miejscowi do siebie i do przyjezdnych. Nie widać przy tym żadnej sztuczności, ani wymuszonej grzeczności.
Niby to nic szczególnego, najzwyklejsze dzień dobry, tyle tylko, że niezarezerwowane jedynie dla znajomego, ale każdy każdemu, i jakie robi to wrażenie. Czemu my tak nie potrafimy? A może nie tyle nie potrafimy, ile po prostu nie chcemy? Już mogę sobie wyobrazić tę wewnętrzną argumentację, czemu ja pierwszy mam się odezwać, czemu to ja mam mówić dzień dobry, niech to mnie powiedzą dzień dobry.
Tylu z nas, co roku jeździ do różnych austriackich miejscowości ma pewno podobne doświadczenie. Może by tak miast robić wielkie oczy, kiedy ni stąd ni zowąd ktoś nas tam pozdrawia okazuje życzliwość i wyrozumiałość zacząć robić tak u siebie i wobec siebie? Tak chętnie tylko zazdrościmy różnych zachowań i rozwiązań, tłumacząc się, że nas na nie stać. Na takie zachowanie na pewno nas stać i to każdego. Ono nie wymaga żadnych nakładów. No chyba tylko jednego. I przypomniała mi się taka piosenka śpiewana w mojej młodości, a dziś już zupełnie zapomniana. Jedna z jej zwrotek mówi tak:
Tak niewiele potrzeba,
może tylko uśmiechu?
Może słowa jednego, przyjaznego?
Więc się pośpiesz, nie zwlekaj,
niech na próżno nie czeka,
na daremno nie wzywa ciebie ktoś.
Ja nawet rozumiem, czemu tak nie potrafimy? Jeśli z ekranu telewizora i radiowego głośnika, a czasem i z ambony coraz częściej, jak dla mnie zdecydowanie za często, słychać język rządzących, kandydatów, komentatorów, nawet duchownych zimny, szorstki, obrażający, oskarżający i dzielący, to trudno oczekiwać, że rządzeni będą mówili do siebie inaczej. Powiem więcej, czasem mi się zdaje, że o to właśnie chodzi, żebyśmy do siebie takim językiem mówili.
Tydzień temu przywołałem książkę Jacka Dukaja „Po piśmie”. Przyznam, że ona coraz bardziej mnie intryguje. Proszę posłuchać:
Powiada diabeł spod krzyża:
- Ja, ja nimi rządzę, opętałem, zadałem obsesje ciała, że już się nie wyzwolą z uścisku materii, spod władzy dóbr i miar zmysłowych: przyjemności uszu, przyjemności oczu, przyjemności języka, przyjemności skóry, przyjemności żołądka, przyjemności lędźwi. W tym świecie żyją, o tym świecie myślą, temu światu służą.
Powiada asceta spod krzyża:
- Ja, ja nimi rządzę, oświeciłem, objawiłem prymat ducha, ujrzeli, że ciało jest jedynie przedmiotem, szatą umysłu, mogą zatem zrobić z nim, co chcą, widzą bowiem doskonale: ciało to nie ja, ja ciało jednię noszę, zakładam tę szatę jedynie na czas bytowania ziemskiego, ale mógłbym inną, i choć z szaty całkiem wyjść nie przystoi, to nie ona mnie czyni człowiekiem, nie ona.
Kto więc nami rządzi diabeł spod krzyża czy asceta? Tak mi się zdaje, że język, słownictwo wyraźnie pokazują wyższość obsesji ciała, i to proszę rozumieć dużo szerzej niż tylko dosłownie, nad prymatem ducha. Może to dlatego, że jak pisze Jacek Dukaj atrakcyjność fizyczna, a ja dodam i aktualnie chwytliwie językowa ma tę przewagę, że piękno ciała widać na pierwszy rzut oka, i ja znów dodam, i słychać graniczność słów, da się więc je łatwo sprzedać, nie ma tu żadnej „bariery wstępu”. Piękno umysłu jest zaś niedostrzegalne bez zaangażowania umysłu własnego.
Jeśli więc tylko uśmiechu i słowa jednego, przyjaznego między nami tyle, co kot napłakał, to może dlatego, że mało, coraz mniej zaangażowania umysłu własnego?
I z tym pytaniem Państwa pozostawiam.