Rozmawiam z jałmużnikiem papieskim ks. kardynałem Konradem Krajewskim i słyszę: „Nie chcę gwiazdorzyć”. Mówi to, kiedy przyznaję, że zamierzam opisać jak co wtorek na stacjach rzymskiego metra z grupą wolontariuszy rozdaje kolację 250 bezdomnym. Nie udziela wywiadów, nie lubi mówić o swojej służbie, po prostu pomaga.
Chwilę później dzwoni do mnie wybitny kardiochirurg prof. Marian Zembala, z którym chcę się umówić na rozmowę. Profesor pół roku temu przeszedł poważny udar i póki co, nie jest w pełni sprawny, porusza się na wózku. Stale się rehabilituje przekonany, że za kilka miesięcy stanie o własnych siłach. Ale mimo fizycznych ograniczeń w wybrane dni udziela konsultacji medycznych pomagając potrzebującym chorym. On też mówi mi, że nie chce być medialną gwiazdą opowiadając o swojej chorobie, cierpieniu, eksponując swoją osobę.
Ci, którzy pomagają innym na serio, boją się sztucznej sławy, uznania przez innych za celebrytów. Żeby, broń Boże, opina publiczna nie uznała, że robią coś na pokaz, że w ich działaniu pojawia się jakiś element sztuczności. Bo to fałszuje nawet najlepsze intencje. Życie nieustannie potwierdza, że w ewangelicznym „ukryciu” dzieją się największe czyny. Z drugiej strony taki układ sił sprawia, że nawet nie wiemy ile w świecie jest dobra, bo po prostu go nie widzimy. A poza tym zło pozornie wygrywa bo jest bardziej fotogeniczne.
W minioną sobotę jubileusz pięciolecia świętował Instytut na rzecz Kultury Prawnej „Ordo Iris”. Stworzyła go grupa młodych prawników, którzy w świecie kontestującym wartości występują w ich obronie. Niektórzy z nich zapłacili za to swoją karierą naukową, eliminacją z grona tzw. opiniotwórczych środowisk, w których zostali uznani za fundamentalistów. Są fundamentalistami bo bronią wartości fundamentalnych takich jak ludzkie życie od poczęcia aż do śmierci. Te pięć lat pokazały, że to dzielni ludzie, którzy nigdy nie skarżyli się jaką cenę płacą za swoje wybory ale nieustannie starają się pomagać innym.
Na początku tego roku byłam u ojca Pio w san Giovanni Rotondo, gdzie rozmawiałam z ojcem Marciano Morra, który przez lata był współbratem stygmatyka.
- Ojciec Pio nie urodził się świętym ale nim się stał – powiedział nam. - Był z krwi i kości, miał swoje wady. Kiedy rodzi się świętość? Kiedy decydujemy, że nieustannie będziemy pozbywać się swoich wad, pokutować za nie i prostować ścieżki naszego życia.
Na pożegnanie zostawiał mnie i fotoreporterowi do przemyślenia swoje słowa, niczym testament na drogę powrotną do kraju: - Nie przejmujcie się swoimi grzechami, bo z nich się da wyspowiadać, ale pamiętajcie aby kochać!
A miłość w skromności i ciszy się doskonali - dopowiem za moimi niedawnymi rozmówcami.