Zobaczyłem na Facebooku reklamę książki-poradnika. Nie jestem wielbicielem tego typu tytułów. Zapowiadają już na okładce, że znajdzie w nich czytelnik „skuteczną metodę osiągania celów”, jest to metoda na dodatek i „praktyczna, łatwa”, i - przypuszczam – także przyjemna.
Podejrzewam również, że podobne poradniki posługują się wymyślonymi abstrakcyjnymi sytuacjami, i sugerują czytelnikowi podpowiedzi w stylu „jeśli chcesz uzyskać to i to, to zachowaj się tak, a tak”. Otóż, przyznaję, że ten typ metodycznych życiowych podpowiedzi – zupełnie nie przemawia do mojej wyobraźni, wyraźnie na to za skromnej. Może dlatego, że przypominają mi mój egzamin na uniwersyteckim studium wojskowym. Zapytany o zasady sztuki wojennej, o których nie miałem wtedy wielkiego pojęcia, wydukałem – że taką zasadą jest współdziałanie. Nie, proszę Pana – przerwał egzaminujący mnie pułkownik – nie chodzi o to, by bezmyślnie zakuwać na pamięć listę zasad sztuki wojennej, trzeba rozumieć o czym się mówi, proszę zatem, na początek, scharakteryzować co to takiego jest zasada – wie Pan, tak ogólnie. I wtedy wyrecytowałem pewnym głosem: Jeżeli w warunkach W, czasie T, przestrzeni P, miejscu M, środowisku S, otoczeniu O chcesz uzyskać efekt F zastosuj zasadę Z. itd. itp. Nic to oczywiście nie mówiło o tym czym jest „zasada”, ale widać na tyle dobrze odwzorowywało obowiązujący wówczas (a może i teraz) podręcznikowy wojskowy slang, że egzaminator nie zaryzykował publicznego posądzenia mnie o zmyślanie. Wybrał inne rozwiązanie. Na wszelki wypadek mnie pochwalił. Czy dlatego, że brał pod uwagę, że może ja, student, doczytałem coś, czego on nie przeczytał? Zostawmy zatem podręcznikowe abstrakcje, które tak często - bardziej czy mniej udolnie - próbują pokryć myślową mizerię. Przejdźmy do kwestii na pewno mniej metodycznych, za to na pewno bardziej życiowych, przejdźmy do zapisów rzeczywistych doświadczeń ludzi stojących wobec trudnych wyzwań. Nie daje się taka lekcja przedstawić w punktach, niekoniecznie jest – przynajmniej na pierwszy rzut oka - praktyczna i łatwa, choć w lekturze w oczywisty sposób bardziej przyjemna. Jeden z takich tropów zasygnalizuję w niniejszym felietonie. W poetyce klasycznego poradnika podany poniżej przypadek określić by chyba było można jako lekcję radzenia sobie w sytuacji ekstremalnej opresji w taki sposób, radzenia sobie w taki sposób, by nie stracić twarzy, by, przeżywszy, móc spojrzeć na siebie w lustrze bez obrzydzenia. Oczywiście przy założeniu, że uniknięcie śmierci lub ciężkiego więzienia jest jeśli nie najważniejsze, to na pewno ważne. Pierwsza ilustracja takiej sytuacji, niezwykle efektowna, to sposób postępowania Petroniusza, z powieści Henryka Sienkiewicza „Quo vadis”. Sposób w jaki umiał manipulować Neronem, grać na jego próżności, trudno byłoby określić inaczej niż jako mistrzowski, w niektórych przynajmniej sytuacjach ryzykował wszak głową, gdyby tylko cesarz przejrzał jego grę. Ale – powie ktoś i nie bez racji - „Quo vadis” to wreszcie tylko beletrystyka. Nie każdy ma pozycję arbitra elegancji, jak nazywano nie bez kozery Petroniusza, nieliczni mogą się pochwalić jego niezwykłymi konwersacyjnymi zdolnościami. Jego ironiczny stosunek do życia, wysmakowany sarkazm, umiejętnie dawkowana kpina nieraz ratowały mu życie. Choć wreszcie, jak czytelnicy „Quo vadis” doskonale wiedzą – „przyszła kryska na Matyska”. Przyjrzyjmy się jednak przypadkowi na pewno nie tak efektownemu jak Petroniusz, ale za to z etykietą „z życia wzięte”. No cóż, życie choć, powtórzę, nie tak efektowne, bywa bogatsze niż literatura. Pozostańmy w scenerii półwyspu Apenińskiego – w Italii rządzonej przez Mussoliniego. Oto w czerwcu 1924 roku zamordowany zostaje Giacomo Matteotti, ginie zaraz po wydaniu swojej książki „Zdemaskowani faszyści: rok faszystowskiej dominacji”. Trzy miesiące później Luigi Pirandello, laureat literackiej nagrody Nobla zgłasza akces do partii faszystowskiej. Pisze do Mussoliniego” Ekscelencjo, czuję, że to jest moment zadeklarowania wiary żywionej w milczeniu. Jeśli Ekscelencja uzna mnie za godnego wstąpienia do Narodowej Partii Faszystowskiej, będę sobie poczytywał za najwyższy zaszczyt miejsce najpokorniejszego i najposłuszniejszego sługi w jej szeregach”. Gustaw Herling-Grudziński, z którego „Dziennika pisanego nocą” zaczerpnąłem ten cytat, pisze, że w jego przekonaniu Pirandello zgłosił „formalny akces do faszyzmu, żeby mu dano spokój, żeby mu nie przeszkadzano pisać, skoro i tak ambicje i uroszczenia wszelkich ustrojów politycznych były dla niego nie więcej niż dziecinną fanfaronadą”. Faszyści z ochotą przyjąwszy propozycję wybitnego dramaturga odnosili się do niego – powiada Herling - z nieufnością, jak do „obcego ciała”, jak do „enigmatycznego i nieobliczalnego karmazyna, wartego taryfy specjalnej dla splendoru nazwiska”. Dotycząca pochówku ostatnia wola pisarza była dla faszystów policzkiem – Pirandello pragnął by jego zwłoki wywieziono na karawanie dla ubogich, by nikt nie szedł za trumną itd. Mussolini, który chciał urządzić nobliście okazały państwowy pogrzeb wściekał się okrutnie. Przypominając sobie przypadek włoskiego dramaturga pomyślałem z zadumą o sytuacji polskich pisarzy, dramaturgów i aktorów tak stanowczo przeciwstawiających się dzisiaj faszyzmowi. No cóż, trudno nie zauważyć, że historia się powtarza, dokładnie tym sposobem jak przekonywał dawno temu brodaty filozof z Trewiru. Kończę, by uspokoić przerażonych rodaków. Tak, z pewnością znowu, jak w czasach Pirandella, mamy do czynienia z sytuacja z gatunku dramatycznych, tyle, że, na nasze szczęście, z pewnością nie jest to ani tragedia, ani dramat w sensie ścisłym.