Nie sposób żyć bez celu. Każdy musi go mieć. A nawet, jeśli deklarujemy, że żyjemy bez celu, paradoksalnie właśnie takie życie, staje się naszym… celem.
Od celu nie możemy więc uciec, podobnie jak nie możemy uciec od wolności. Każdy ją ma w takim przynajmniej znaczeniu, że musi wybierać. Skoro zatem jesteśmy „skazani” na wolność, ważne żebyśmy wybierali dobre cele – żeby miały one głębszy sens. A z tym, niestety, mamy często poważny problem.
Dom, praca, praca dom. Dzieci, szkoła, lekcje, domowe obowiązki, sen, pobudka. Tęskne wyczekiwanie na weekend, dzień wolny, urlop, wakacje – żeby trochę przerwać ten wciąż powtarzający się, monotonny rytm. A potem znów – dom, praca, praca, dom… I tak w kółko. Czy to ma sens? Im starsi jesteśmy, tym częściej daje o sobie znać znużenie ową monotonią. Młody człowiek zazwyczaj nie doświadcza jej jeszcze zbyt boleśnie, przede wszystkim dlatego, że wciąż jeszcze ma przed sobą poważne cele do osiągniecia – matura, dobre studia, egzaminy dyplomowe, kariera zawodowa. Wszystko to może rodzić i często rodzi poczucie, że oto więcej jeszcze przed nim niż za nim i że jego życie właściwie dopiero się zaczyna. Tymczasem człowiek starszy ma już poczucie pewnej nieuchronności, upływającego czasu, który nie wróci, i przeszłości, której nie da się tak po prostu naprawić. Kręci się więc wokół siebie, poszukując czegoś, co przerwie nużącą monotonię i wniesie nowy smak w życie, które nierzadko pokazuje wówczas swą zmęczoną szarą twarz. To w tym właśnie czasie podejmujemy często nowe wyzwania, dokonujemy ważnych życiowych zmian, ale także popełniamy brzemienne w skutki błędy. Dlaczego? Bo potrzebujemy celu. Pytanie tylko, w jaki sposób go definiujemy.
W życiu mamy cele małe i wielkie. Te małe podporządkujemy większym, a te większe – największemu. Nazywamy go głównym lub nadrzędnym celem naszego życia. On nadaje sens pozostałym – spaja je i łączy w jeden nurt naszego życia. Tak przynajmniej powinno być. Problem w tym, że często, niestety, gubimy cel nadrzędny i wówczas ze wszystkich sił próbujemy „wycisnąć” szczęście z mniejszych, cząstkowych celów. Szczęście, które tą droga nigdy do nas nie przyjdzie. W jednym ze swych słynnych telewizyjnych programów abp Fulton Sheen tak mówił o naszej potrzebie nadrzędnego celu: „Życie jest monotonne, jeśli nie ma celu ani sensu. Jeśli nie wiemy, dlaczego tu jesteśmy ani dokąd zmierzamy, codzienność przynosi nam mnóstwo rozczarowań. Kiedy nie mamy nadrzędnego celu, na ogół koncentrujemy się na samym ruchu. Zamiast dążyć do jakiegoś ideału, ciągle zmieniamy przedmiot naszych dążeń i nazywamy to postępem. Nie umiemy powiedzieć, dokąd tak spieszymy, ale niewątpliwie jesteśmy »w drodze« […]. Jeśli nie widzimy ostatecznego przeznaczenia w naszym życiu, nigdy tak naprawdę nie możemy powiedzieć, że postępujemy naprzód. Skoro nie znamy celu, nie wiemy, czy się do niego zbliżamy. Takie życie jest nudne […]. Są ludzie, którzy żyją tak bez projektu przez dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat. Nic dziwnego, że są znudzeni i zmęczeni. Gdyby zajmowali się rolnictwem, w jednym tygodniu zasialiby pszenicę, w drugim ją wyrwali i zasiali jęczmień, w trzecim zastąpili jęczmień arbuzami, w czwartym zdecydowaliby się na owies. Nadeszłaby jesień, nie zebraliby plonu, a gdyby ten proces powtarzał się latami, mogliby popaść w szaleństwo. Życie męczy, jeśli jest bezsensowne” (F. J. Sheen, Warto żyć, Kraków 2017, s. 12–13). Tyle abp Fulton Sheen. A jaki z tego wniosek dla nas? Że cel rządzi wszystkim i że najbardziej potrzebny jest nam ten nadrzędny, najważniejszy. On nadaje sens i smak naszemu życiu, a także szczęście, które ukonkretnia się dzięki realizacji wielu mniejszych, podporządkowanych mu celów. Dla chrześcijan najważniejszym celem jest Bóg. I nie chodzi tylko o perspektywę wieczności. Bóg jest celem, którego ślady odnajdujemy już w naszej doczesności. Gdy Go zagubiliśmy, codzienność bywa nieznośnym ciężarem. Gdy przeżywamy ją z Nim i dla Niego, najprostsze czynności dnia codziennego stają się dziełami sztuki.