Zjednoczone Królestwo jest dziś podzielone niemal dokładnie na pół. Z niewielką przewagą zwolenników wyjścia z Unii Europejskiej (korespondencja z Londynu).
Brytyjczycy obudzili się dziś w kraju, który – patrząc na mapę wyborczą – właściwie już nie istnieje jako jeden organizm. Nie, to nie to samo, co wyraźny podział przy wyborach parlamentarnych – wtedy wybór jest tylko na kilka lat. Referendum ws. dalszego członkostwa w UE to najprawdopodobniej wybór na zawsze. I dziś można już chyba powiedzieć, że na naszych oczach sypie się nie tylko Unia Europejska, ale również Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej. Bo jak niby utrzymać organizm, w którym Szkocja opowiedziała się zdecydowanie za pozostaniem w UE, a większość wyborców w Anglii – poza Londynem i paroma okręgami – powiedziała zdecydowanie „wychodzimy”?
Minioną noc spędziłem w London School of Economics and Political Science. Uczelnia zorganizowała, trzeba przyznać z rozmachem, noc referendalną, podczas której naukowcy i dziennikarze do późnych godzin debatowali nad różnymi scenariuszami. Po ogłoszeniu nieoficjalnych exit poll (oficjalnych nie było) wszystko wskazywało, że wygrali jednak zwolennicy pozostania w UE. I atmosfera dyskusji też raczej kręciła się wokół takiego scenariusza. Zresztą, przy wyraźnej uldze większości dyskutantów. Jeden z nich, prof. Kevin Featherstone z Instytutu Europejskiego w LSE, powiedział mi jednak, że w razie gdyby minimalną przewagą wygrali zwolennicy Brexitu, możliwe jest… powtórzenie referendum „po jakimś czasie”. – David Cameron będzie miał wtedy silny mandat od społeczeństwa, by wywalczyć w Brukseli więcej ustępstw. Wynegocjuje nowe warunki, wróci z nimi do Londynu i podda je znowu pod głosowanie – rozwijał myśl politolog. Wydaje się to mało prawdopodobne. Klimat (nieodczuwalny prawie w ogóle w prounijnym Londynie) w terenie jest taki, że wygrana, nawet minimalna, zwolenników Brexitu, to wiatr w żagle, których nie będą chcieli już opuścić. Choć rację ma prof. Featherstone, gdy mówi: – Co właściwie oznacza wynik tego referendum – ktokolwiek wygra – przy tak minimalnych różnicach? Co znaczyłoby 52 proc. przewagi zwolenników Brexitu w sytuacji, gdy ponad 70 proc. parlamentarzystów, reprezentujących przecież społeczeństwo, jest za pozostaniem w UE? Co ten wynik oznacza w sytuacji, gdy zdecydowania większość Szkotów chce pozostać w UE? – pytał retorycznie w rozmowie z GN.
Trochę w roli outsidera na tle prounijnych mówców w LSE wystąpił minionej nocy prof. Alan Sked, założyciel UK Independence Party, tej samej, której liderem jest teraz osławiony Nigel Farage, jedna z głównych twarzy kampanii za wyjściem z UE. Prof. Sked nie jest już dziś członkiem UKIP, odszedł z powodu, jak mówi, szowinizmu obecnego jej lidera. Ale pozostał przeciwnikiem członkostwa w UE, choć nie podziela radykalizmu Farage’a. – Pewnie, że sobie poradzimy bez Unii – mówił mi ze spokojem już po północy, gdy nie było jeszcze wyników z okręgów wyborczych. – Nie powinni nas straszyć, że rozpad Unii doprowadzi do wojny, bo UE nie ma nic do powiedzenia w sprawie pokoju. Ma za to wiele do powiedzenia w kwestii… pacyfizmu. Unia jest pacyfistyczna, niezdolna do obrony swoich członków. A pacyfizm to nie to samo, co utrzymywanie pokoju – dodał.
Trudno podzielać w pełni jego optymizm. Na pewno głos podzielonych Brytyjczyków jest wstrząsem, z którym cała Europa musi sobie teraz poradzić. Nie ma pewności, że sobie poradzi. Nie ma pewności, że na pewno poradzi sobie Zjednoczone Królestwo. Podzielone, jak nigdy w ostatnich dekadach.