Boga nikt nigdy nie widział; jednorodzony Syn o Nim pouczył (J 1,18). A my, nie widząc sami, wierzymy Synowi. Modlitwa wyrasta z wiary, ale też nawzajem umacnia ją i podtrzymuje, kieruje, nadaje sens. Takie sprzężenie zwrotne.
Nasza relacja z Bogiem opiera się na wierze, i jeszcze raz na wierze; toteż nie powinna zależeć od stanów uczuciowych, ale ma umieć każdy z nich wykorzystać do pogłębienia się i umocnienia. To takie oczywiste przecież. Czytamy, że przystępujący do Boga powinien uwierzyć, że On jest (Hbr 11,6) – i zaraz po tych słowach następuje cały rząd biblijnych przykładów wiary, która trwała i na co dzień, i w próbie; i sprawdzała się nie tylko w słowie, ale także w działaniu i cierpieniu. Streszczeniem takiej postawy są słowa o Mojżeszu: Wytrwał, jakby widział Niewidzialnego (Hbr 11,27); ważne jest tutaj to jakby. Bo nie widział, i nie wmawiał sobie, że widzi, ale trwał w wierności; bo wiara obchodzi się bez widzenia i nie należy jej z nim utożsamiać. Chodzi tu o wiarę działającą, kształtującą życie, czynną; i właśnie dlatego takie istotne jest, żebyśmy nie mylili wiary z naszymi własnymi zmiennymi przeżyciami, uczuciami, które mogą być jej otoczką. Ale nie muszą.
Co to jest wiara? Postawa człowieka, który umysłem przyjmuje objawienie Boże, a wolą zgadza się na pełnienie jego wymagań. To jest nasza zgoda, zgoda umysłu i serca, na fakt i treść Objawienia Bożego; i ta zgoda, jeśli ma być coś warta, nie może zależeć od zmiennych nastrojów, od uczuć pobożnych (lub nie), od smutnych albo radosnych wydarzeń, od pogody na dworze. Koniecznie trzeba mieć na ten temat jasne pojęcie. Przecież Bóg, skoro istnieje, istnieje nie tylko wtedy, kiedy my gotowi jesteśmy Go zaakceptować, ale zawsze. Pamiętam, jak w czasach mojej młodości jakiś marksista głosił, że chrześcijaństwo w dawnych wiekach było „postępowe”, bo nowe i do czegoś się przydawało, ale teraz jest „wsteczne”, bo stare i już sobie umiemy radzić bez niego. I do głowy mu nie przyszło zapytać, czy jest prawdziwe; obiektywna prawda go nie obchodziła, a tylko prymitywne, pragmatyczne etykietki w rodzaju „postępowy” i „wsteczny”. Dzisiaj podobny problem mają ludzie, którzy uważają, że wiara jest czymś jakby z zewnątrz, jakimś wyczuwaniem istnienia Boga; może więc nawet darem Bożym, ale w każdym razie czymś, co można „mieć” i „czuć”, a potem „stracić”, choćby i przypadkiem; a nie jest naszą własną postawą, postawą której nikt i nic oprócz naszej własnej decyzji zmienić nie może. „Utrata wiary” jest w ich ujęciu mniej więcej takim niezawinionym nieszczęściem (jeśli to nieszczęście), jak utrata torebki, którą wyrwał mi złodziej: koniec, kropka, już jej nie mam, winny jest kto inny, na przykład (gdy chodzi o wiarę) ten czy tamten niedobry ksiądz, a ja sobie jakoś będę radzić bez. Czasem winne są po prostu okoliczności, w których niknie moje poprzednie „poczucie istnienia Boga”, więc trudno, koniec kropka, czego nie ma, tego nie ma, i nic na to nie poradzę. Nawet gdybym chciał – a pytanie, czy chcę. Może to właśnie teraz „już wiem”?
Grecki sofista Protagoras, głosił, że „człowiek jest miarą wszechrzeczy: tego, co jest, że to jest, a tego, czego nie ma, że tego nie ma”. To było tyle, co powiedzieć, że obiektywna prawda nie istnieje, że dla każdego to jest prawdą, co się mu wydaje; i już wielu innych starożytnych mędrców przeciw temu protestowało, bo gdyby Protagoras miał rację, to w żadnej sprawie, ważnej czy nieważnej, nic pewnego nie można by ani wiedzieć, ani nawet się domyślać. Otóż, jakkolwiek w sprawach mniejszej wagi nikt tego poglądu nie przyjmuje i nie twierdzi na przykład, że skoro z jego okna nie widać Ameryki, to ona nie istnieje – to w sprawie największej wagi aż roi się na świecie od protagorasiątek. Przeszła im „faza pobożna”, „stracili wiarę”, więc znaczy: Boga nie ma. A przedtem był? Może był, zresztą kto tam wie: ważne jest, że oni nie czują już ochoty, żeby był… obejdą się bez. Inaczej mówiąc, ta popularnie nazywana „utrata wiary” może, owszem, być zmarnowaniem daru Bożego, ale takie zmarnowanie jest możliwe tylko pod warunkiem, że się tego daru nie ceniło w rzeczywistości aż tak, jak myśleliśmy. Przynajmniej odkąd nam zaczęło blednąć to uczucie pobożności, które błędnie utożsamialiśmy z wiarą.
A przecież to uczucie, chociaż od niego bardzo często zaczyna się nawrócenie i droga modlitwy, to jest właśnie wciąż tylko moje uczucie, a nie sam Bóg. Ogromną krzywdę robią ludziom nauczyciele, którzy uczą ich mylić wiarę z pobożnym uczuciem i jeszcze (wbrew doświadczeniu wszystkich świętych) gwarantują im to uczucie na zawsze – chyba żeby „stracili wiarę”. I kiedy uczucie mija, to już nie mają rady, znaczy: stracili, wypadek beznadziejny. A doświadczenie świętych mówi inaczej. Oni cenili ten dar, i właśnie dlatego potrafili nadal go w życiu stosować, chociaż go już – jak to się popularnie mówi – nie czuli. Patrzcie, jak wyglądały długie lata życia św. Wincentego a Paulo; albo ostatni rok życia św. Teresy z Lisieux. Moc wiary jest jak każda moc, musi się doskonalić w słabości, to jest wtedy, kiedy wierzącemu wydaje się, że żadnych podpór czy uzasadnień dla wiary już nie ma, a mimo to pozostaje wierny. Dlaczego pozostaje, dlaczego nie odchodzi, mówiąc „Mam dość” albo „Teraz już wiem, że to wszystko nieprawda”? Właśnie dlatego, że nauczył się, przez długie okresy nie-widzenia (zawsze jednak w końcu przemijające), że jego własne usposobienie jest zmienne i gotowe przeskakiwać z jednej sprzecznej krańcowości w drugą; i że jego zdolności poznawcze, nie pokierowane, nie gwarantują same z siebie poznania prawdy absolutnej. Czyli po prostu, że może się mylić. A sprawa jest zbyt ważna, żeby tu ryzykować pomyłki.
A jeśli się tego długo uczył, to i może teraz wytrwać nawet w najciemniejszej „nocy wiary”. Jak św. Wincenty, nosi na sercu tekst Credo, żeby go palcem dotykać i przynajmniej tak wyznawać prawdę Bożą, której zdrętwiałe usta nie potrafią przepuścić. Jak św. Teresa, ofiaruje ten ból za ludzi niezdolnych uwierzyć. Ludziom, którzy z natury nie są szczególnie uczuciowi, a których nauczono, że wiara to uczucie, pozostaje już tylko rozpacz – ale też jakim szczęściem i wyzwoleniem jest zrozumieć, że się mylili! Pamiętam udrękę w głosie mojego ojca, który, jak tylu ludzi, myślał, że wiara polega na tym, żeby człowiek odczuwał istnienie Boga. „Córeczko, ja bym chciał uwierzyć, ale nic nie czuję…” – „Ależ, tato, ja także nic nie czuję!” Zdumienie. – „Nic?” – „Nic.” To wyzwoliło jego modlitwę i jego tęsknotę za Jezusem w Eucharystii. Odnalazł Boga, bo zrozumiał, że wiara nie jest odczuciem. List do Hebrajczyków przeciwstawia wiarę „widzeniu”: nie chodzi tu tylko o widzenie optyczne, ale o wszelkie naturalne postrzeganie czy doświadczenie, odczuwalne dla naszych zmysłów.
Co wobec tego powiedzieć o takich kaznodziejskich sformułowaniach, jak że święci „czasem nawet przez długi czas byli pozbawieni doświadczenia obecności Bożej” – co sugeruje, że normalnie, poza tymi okresami próby, jednak takie doświadczenie stale mieli? Przyjmijmy, że niektórzy ludzie coś takiego odczuwają, ale większość chyba nie; i przyznam się wam, że sama nie potrafię sobie nawet takiego doświadczenia wyobrazić. Jeśli chcecie coś o nim wiedzieć, pytajcie innych nauczycieli; ja mogę wam tylko powiedzieć, że czymkolwiek by takie odczucie było, nie jest na pewno koniecznym warunkiem do służenia Bogu i miłowania Go. Można służyć Bogu i modlić się, i wierzyć także bez tego. Droga samej wiary nie jest na pewno niczym gorszym od drogi wiary wspieranej odczuwalną pewnością, ani nie jest mniejszym darem Bożym.
A jak z kolei modlitwa wpływa na wiarę? Ćwiczy ją praktycznie i dopracowuje myślowo. A jest tego pilna potrzeba, bo możemy utopić naszą uwagę w realiach życia. Jest w Księdze Syracha (Syr 38,24–34) barwny passus o trudności pogodzenia mądrościowej refleksji z pracą zawodową:
Uczony w Piśmie zdobywa mądrość w czasie wolnym od zajęć, i kto ma mniej działania, ten stanie się mądry. Jakże może poświęcić się mądrości ten, kto trzyma pług, […] kto woły pogania i całkowicie zajęty jest ich pracą, a rozmawia tylko o cielętach? [...] Serce przykładać będzie do tego, by wyorywać bruzdy, a w czasie nocy bezsennej myśli o paszy dla jałówek. […] Tak garncarz, siedzący przy swej pracy i obracający nogami koło, stale jest pochłonięty troską o swoje dzieło; […] Rękami swymi kształtuje glinę, a nogami pokonuje jej opór, stara się pilnie, aby wykończyć polewę, a po nocach nie śpi, by piec wyczyścić.
A więc, zdaniem Syracha, tylko człowiek dysponujący wolnym czasem i wolnym od trosk zawodowych umysłem może się poświęcić szukaniu mądrości. A to by znaczyło, tylko ktoś, kto ma dochody i nie musi pracować na życie… i to jest dziwne u autora, w którego epoce właśnie najsławniejsi uczeni w Piśmie – jak Hillel – żyli z rzemiosła, i właśnie znad swojego warsztatu potrafili kierować nieustanną myśl ku Prawu Bożemu. Taki ideał podjęli nieco później Ojcowie Pustyni, którzy cały dzień spędzali na pracy zarobkowej, ale z tej pracy potrafili robić nieustającą modlitwę. A my dziedziczymy po nich warunki życia i pojęcia myślowe, płynące z wiary. Nie, Syrach nie miał racji: do życia modlitwy powołani jesteśmy wszyscy, niezależnie od stanu i zawodu; i na tym polega cała nauka, żeby ten swój realny stan i zawód umieć wykorzystać jako punkt startu modlitwy, a nie zaprzepaścić, uznając go za przeszkodę i nic więcej. Oczywiście pozostaje prawdą, co już nieraz powiedzieliśmy, że z takiego wykorzystania nic nie wyjdzie, jeśli człowiek nie umie albo nie widzi potrzeby znaleźć mimo wszystko w swoim życiu także czas poświęcony wyłącznie modlitwie. Wtedy rzeczywiście zatonie z głową w problemach cieląt.
Praca umysłu nad stałą relacją z Bogiem, utrzymywaną w trakcie różnych zajęć, a po jakimś czasie nawet już poprzez te zajęcia, jest niewątpliwie pracą i nauką zarazem – toteż wymaga praktyki, żeby się wydoskonalić. Bóg daje nam do tego tyle pomocy, ile w danym czasie uważa za stosowne, ale oczekuje od nas dobrej woli i wysiłku. Ślicznie to powiedziane w psalmie 32: Nie bądź jak koń i muł bez rozumu, jak zwierzęta, którym nic się nie da wytłumaczyć i trzeba na nie działać siłą, ciągnąć je uzdą za pyski, żeby podeszły. Nie bądź bierny. Jasne, że sam niczego nie osiągniesz, ale to cię nie zwalnia ze świadomego dążenia. Nawet w codziennym życiu praktycznym: takich czynności, jak przyszywanie guzików czy pieczenie ciasta trzeba się uczyć przez częste powtarzanie; i pierwszym próbom nawet przy najlepszej woli daleko bywa do precyzji osiąganej przez wprawną szwaczkę czy kucharkę. Temu samemu prawu rozwoju przez praktykę podlega nasze życie umysłowe i duchowe. Im częstsze są chwile świadomej relacji z Bogiem, w jakikolwiek sposób praktykowanej, tym prostsza robi się droga wierności, praktyka wiary. Tym ważniejsze też robi się dla nas pojmowanie tego, co się ludzkim umysłem da pojąć z prawd objawionych. Jeśli Jezus jest naszą wybraną radością, to oczywiste, że chcemy Go rozumieć coraz głębiej. Także znad paszy dla jałówek i znad polewy do garnków może płynąć jeden wielki hymn uwielbienia.
Krótko mówiąc, gdzie jest nasz rozpoznany skarb, tam jest i nasze serce (por. Mt 6,21), i to w każdej sytuacji; ale też to serce uczy się, w miarę praktyki, coraz lepiej skarb rozpoznawać i coraz pełniej go wybierać.
Fragment książki „Uwagi o modlitwie”. Tytuł od redakcji.
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora "honoris causa". Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.