„Pies murzyński” – tak, wiem, jak obrazoburczo brzmi to określenie w dzisiejszych czasach i jak wiele schematów łamie. Gdy Marcin de Porres słyszał podobne szyderstwa, pokornie odpowiadał: „Tak. Jestem nim”.
Jaki był? Skromny, pokorny, ofiarny, szukający ostatnich miejsc. Nieprzypadkowo ludzie okrzyknęli go „ojcem dobroczynności”.
Urodził się 9 grudnia 1569 r. w peruwiańskiej Limie nad Oceanem Spokojnym. Był nieślubnym dzieckiem hiszpańskiego szlachcica Juana de Porres i Mulatki Anny Valasquez. Ochrzczono go przy tej samej chrzcielnicy, przy której siedem lat wcześniej chrzest przyjęła Izabela, ze względu na delikatną cerę nazywana Różą z Limy, po latach okrzyknięta patronką Ameryki. Ojciec wywiózł ośmioletniego Marcina do szkoły w Ekwadorze, ale gdy został gubernatorem Panamy, wyrzekł się syna. Łożył jedynie na jego edukację. Chłopak porzucił studia medyczne i farmaceutyczne i zaczął praktykować w zawodzie balwierza (fryzjera). Jako piętnastolatek zostawił jednak to rzemiosło i zapukał do furty dominikańskiego klasztoru. Ponieważ jednak był Mulatem, którego wyrzekł się ojciec, wedle ówczesnych praw kaznodzieje nie mogli go przyjąć. Nie dał jednak za wygraną i postanowił zostać tercjarzem. Chciał spełniać najniższe, upokarzające posługi, by tylko trzymać się założonego przez Dominika zgromadzenia.
Ojciec, który dowiedział się, jak niską pozycję zajmuje Marcin, zareagował gniewem. Syn gubernatora służącym? Juan de Porres nie mógł pozwolić sobie na takie upokorzenie i postanowił wyciągnąć go z zakonu. Bezskutecznie. Widząc niewzruszoną postawę chłopaka, bracia w białych habitach zdecydowali się przyjąć go do klasztoru. Został bratem zakonnym, a profesję złożył jako 24-latek 2 czerwca 1603 roku. Od rana do wieczora harował, a ponieważ wolny czas znajdował jedynie nocami, biegł wówczas na adorację Najświętszego Sakramentu. Spędzał na niej długie godziny. Jego pobożność zawstydzała braci. Był ascetą, przylgnął do krzyża, a dominikanie widywali go często, jak rozważał Mękę Pańską.
Założyciel zakonu przez cały dzień chodził ulicami Wiecznego Miasta, ale po zmroku zamykał się w kościele św. Sabiny i leżąc na posadzce, łkał: „Boże, co się stanie z grzesznikami?”. Jak dobrze rozumiał go Marcin de Porres! Często zalewał się łzami, a Bóg obsypywał pokornego zakonnika mnóstwem darów. Kroniki wspominają o proroctwach, lewitacji, bilokacji. Radzili się go możni tego świata, nawet sam arcybiskup Limy, którego Marcin uleczył z ostrego zapalenia płuc.
Pracował w klasztornym lazarecie, w którym przyjmował również przychodzących spoza klasztoru ubogich Indian. Żebrząc, wspierał najuboższych, a gdy zabrakło mu pieniędzy na wykup niewolników, zaproponował przeorowi, by… sprzedał jego samego, a za uzyskane pieniądze wykupił wolność dla innych. Zmarł 3 listopada 1639 roku w opinii świętości.