Najpierw połączyła ich miłość do Boga, potem wspólna praca na rzecz potrzebujących i troska o zbawienie ludzi. W końcu oboje zostali wyniesieni na ołtarze. Nowi błogosławieni mają też związki z Lubelszczyzną.
Czworaki nie wchodziły w rachubę, bo nikt nie miał zamiaru eksmitować mieszkańców, pozostał więc dom zarządcy, zwany pałacem, bo jako jedyny w okolicy nie był kryty strzechą. Był to w rzeczywistości niewielki dom parterowy z wysokim podpiwniczeniem ze względu na skarpę, na której był zbudowany. Każdy jego kąt został zajęty przez dziewczęta z Lasek i siostry. W dzień pomieszczenia służyły za jadalnię, pokoje nauki i pracy, w nocy podłoga zmieniała się w wielką sypialnię. Ciasnota była niesamowita, do tego dochodził chłód zimą, szczególnie na strychu, który został zajęty na potrzeby mieszkańców i upał latem. – By jakoś poprawić warunki mieszkańców, jedna z sióstr szukała możliwości ulokowania części podopiecznych w innym miejscu. Po rozmowie z hrabią Zamoyskim uzyskała zgodę, by część osób zamieszkała w Kozłówce, potrzebny był jednak opiekun duchowy, który mógłby z siostrami do Kozłówki przyjechać. To wówczas matka Czacka pomyślała o ks. Wyszyńskim. S. Joanna dostała zadanie odnalezienia go i zapytania, czy przyjmie rolę kapelana i opiekuna niewidomych w Kozłówce. – Z zapisków pozostawionych przez s. Joannę wiemy, że odnalazła go w rodzinnych stronach, a kiedy przedstawiła prośbę matki, ks. Wyszyński zgodził się bez wahania. Siostra miała wrażenie, że jakby czekał na jakieś zadanie, które Bóg w tym czasie miał mu powierzyć. Tak w 1940 roku trafił na Lubelszczyznę do Kozłówki – opowiada s. Benedykta.
W majątku Zamoyskich ukrywało się wiele znamienitych osób, a Niemcy mieli ten teren pod szczególną obserwacją. Kiedy aresztowali hrabiego Aleksandra Zamoyskiego, matka Czacka uznała, że w Kozłówce jest zbyt niebezpiecznie zarówno dla jej podopiecznych, jak i dla ks. Wyszyńskiego i zdecydowała o powrocie wszystkich do Żułowa.
– Ks. Wyszyński przybył tutaj w listopadzie 1941 roku i pozostał do czerwca roku następnego. W piwnicy, pośród innych pomieszczeń gospodarskich, wygospodarowano dla niego maleńki pokoik, w którym mieściło się tylko łóżko i maleńki stolik. Do dziś ten pokój pozostał niezmieniony i przypomina o niezwykłym gościu w naszym domu – mówi s. Benedykta.
Naprzeciw pokoju ks. Wyszyńskiego znajdowało się pomieszczenie, które zaadoptowano na kaplicę. Tutaj wspólnie z księdzem Korniłowiczem, który pozostawał w Żułowie od czasu ewakuacji Lasek, odprawiali Msze św., głosili konferencje dla mieszkanek, organizowali wykłady.
– Kiedy przyjechałam do Żułowa 40 lat temu, mieszkało tu wiele pań, które pamiętały czasy wojenne i pobyt ks. Wyszyńskiego. Opowiadały, że był człowiekiem wielkiego serca i życzliwości. Uczestniczył w pracach domowych, szczególnie lubił słuchać, jak panie w kuchni sąsiadującej z jego pokojem śpiewały różne piosenki. Kiedyś jedna z sióstr upomniała podopieczne, że za głośno śpiewają i przeszkadzają księdzu profesorowi w pracy. Wówczas ks. Wyszyński poprosił, by śpiewu nie przerywać, bo on bardzo go lubi. Nieraz prosił, by zaśpiewać mu jakąś konkretną piosenkę, nieraz sam w śpiew się włączał. Do wojennej codzienności ks. Wyszyński wnosił pokój i radość poprzez swoją postawę, ale i nauczanie, jakiego nie zaprzestał w tych warunkach. Wszyscy słuchali go z ciekawością, a jego konferencje wlewały nadzieję w serca – podkreśla s. Benedykta.