To nie miało prawa się udać, dlatego też nic dziwnego, że wszyscy szczerze odradzali dzisiejszemu patronowi drogę, która obrał.
To nie miało prawa się udać, dlatego też nic dziwnego, że wszyscy szczerze odradzali dzisiejszemu patronowi drogę, która obrał. Mieli bowiem przed sobą prostego chłopaka ze wsi koło Lyonu. Nauczył się pisać i czytać dopiero jako 17-latek, gdy miał lat 20, po ukończeniu szkoły podstawowej, chciał jednak dalej się kształcić i to z jakim zamiarem? Zostania księdzem. Lekcji łaciny udzielał mu więc proboszcz jego rodzinnej parafii, ale do niższego seminarium i tak dostaje się dopiero w wieku 26 lat. Z litości otrzymuje zgodę, by rozpocząć naukę także w semianrium wyższym, jednak przyswajanie wiedzy idzie mu więcej niż opornie. Wszyscy naokoło radzą mu, by dał sobie spokój, nawet on sam zaczyna się do tego przychylać i pewnie gdyby nie zdecydowana postawa proboszcza, który pomagał mu z łaciną i który zgodził się wziąć go pod swoje skrzydła po święceniach, a także gdyby nie dotkliwy brak kapłanów po rewolucji francuskiej, nie wspominalibyśmy dzisiaj w Kościele tego giganta wiary. Właśnie wiary, a nie erudycji czy elokwencji. Bo ten wyświęcony w wieku 29 lat na kapłana dojrzały mężczyzna, naprawdę uwierzył Bogu, że Ten może zrobić wszystko nawet z najbardziej nieużytecznego naczynia. Że nasza ludzka perspektywa jest daleko za mała, by objąć horyzont Bożego planu. A ten plan Boga był taki, jak zawsze – uczynić kamień odrzucony przez budujących kamieniem węgielnym. Pokazać, że moc w słabości się doskonali i że temu, kogo Bóg powołał, wystarczy Jego łaski. I żeby to jeszcze bardziej unaocznić, decyzją biskupa posłał naszego dzisiejszego patrona do takiego miejsca we Francji, gdzie nawet nie było parafii, bo wierni nie byliby w stanie utrzymać swojego proboszcza. Zresztą, cóż to byli za wierni? Po 10 latach rewolucji i po zawierusze czasów Napoleona mieszkańcy tej wioski tym tylko w oczach postronnych różnili się od zwierząt, że przyjęli chrzest. Mamy więc sytuację niemal jak z Betlejem – co prawda zamiast Maryi jest świeżo wyświęcony kapłan, ale już na jego rękach spoczywa prawdziwy Jezus, choć ukryty w Najświętszym Sakramencie, a dookoła stoją bydlęta. I tak jak wtedy w Betlejem, tak i tutaj w Ars wydarza się cud. Bracia w kapłaństwie dzisiejszego świętego nie mogą tego pojąć, lecz ludzie z okolicznych wiosek przybywają tłumnie do Ars, a ono się rozrasta. Najpierw z kilku osób uczestniczących w niedzielnej Mszy św. tworzy się wspólnota, potem biskup eryguje w Ars parafię, a na koniec do tej niewielkiej miejscowości przybywają dziesiątki tysięcy wiernych. Po co? By spotkać kapłana, który swoje powołanie traktował jako drogę, po której wierni idą by spotkać się z Bogiem. Ta droga musi być pusta, bez żadnych przeszkód, dlatego proboszcz z Ars nieustannie pościł i umartwiał się w intencji parafian. Musi być też pewna, więc długie godziny nocy poświęcał na adorację Najświętszego Sakramentu. Musi także wiele wytrzymać, dlatego często dało się usłyszeć, jak kapłan o którym mowa, wołał z konfesjonału: „Grzesznicy zabiją grzesznika!”. A w ostatnim roku z 41 lat, które przeżył w Ars, dziennie udzielał rozgrzeszenia nawet 219 penitentom! Niemożliwe? A jednak. Ten, który każdego dnia sam oddawał się Bogu w ofierze za swoich parafian, odszedł do nieba 4 sierpnia 1859 roku, licząc sobie 73 lata. Kto taki? To akurat proste - Jan Maria Vianney, święty proboszcz z Ars.