Bóg nie ratuje tego, co nie ratuje człowieka.
Pojawili się palacze, którzy zamiast papierosów wolą kościoły. Przyznać trzeba, że ci ludzie nie palą byle czego - bo najwyższej klasy zabytki. Nadają w ten sposób nowe znaczenie stylowi zwanemu gotykiem płomienistym.
Nas to oczywiście szokuje, oburza, przestrasza. I słusznie, bo taki kościół to piękna rzecz. Ale jednak rzecz - budowla wzniesiona przez ludzi. I choć stanowczo należy się sprzeciwiać podpaleniom, dewastacjom i profanacjom, nie należy wiązać zbytnich nadziei z żadnym dziełem ludzkich rąk. Na tym świecie nie ochronimy trwale żadnej rzeczy. Nie ocalimy też na zawsze żadnego budynku sakralnego, bo przemijalność jest naturą materii zanurzonej w czasie.
Istotne jest co innego. Ostatecznie nie o budynki przecież chodzi, skoro kiedyś nawet „niebo zapalone pójdzie na zagładę, a gwiazdy w ogniu się rozsypią” (2 P 3,12). Chodzi o ludzi, o „prawdziwych czcicieli”, którzy „będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie” (por. J 4,23). To o nas. My nie przemijamy. Stanowimy tak wielką wartość, że dla jej ocalenia sam Bóg w ludzkiej naturze pozwolił się sponiewierać i zabić.
Mocno dotarło to do mnie przed laty, gdy będąc we Francji, odwiedziłem potężny kościół. Imponująca budowla na szczycie wzniesienia była pełna zwiedzających. Nie mogąc znaleźć Najświętszego Sakramentu, sądziłem, że go tam nie ma. Ale w pewnym momencie natknąłem się na schody prowadzące do czegoś w rodzaju krypty. Wszedłem tam i zobaczyłem kobietę w habicie, klęczącą w głębokim skłonie przed Panem Jezusem wystawionym w monstrancji. Zakonnica czołem dotykała posadzki i trwała tak nieruchomo. Wręcz czuło się, że między nią a Nim trwa jakiś dialog. To się udzielało. Natychmiast znalazłem się w innej rzeczywistości. Wokół przewalające się tłumy turystów, szum rozmów, głosy przewodników, a tu jakaś inna przestrzeń, przerastająca wszystko i nadająca sens wszystkiemu. Dopiero ta relacja między człowiekiem a Bogiem zdawała się uzasadniać istnienie gigantycznego kościoła, który - tak to czułem - był tylko oprawą dla tego, co tu się odbywało.
Jestem przekonany, że tu gdzieś tkwi sedno sprawy: Kościół ratuje się nie gaśnicą, lecz oddawaniem czci Bogu w duchu i prawdzie. I nie trzeba do tego zastępów ratowników. Jeden zawsze jest pod ręką: ja. Na niego zawsze mam jakiś wpływ i zawsze mogę go skłonić do skłonu przed Bogiem.
Bóg dwukrotnie pozwolił na upadek starotestamentalnej świątyni i wielokrotnie na upadki kościołów. I ciekawa rzecz - ludzie wtedy właśnie się nawracają, gdy zbudowana przez nich świątynia jest im zabierana. Czy nie dlatego, że wtedy jaśniej widzą, że właściwą świątynią są oni sami?