Wielki Piątek to samo centrum Triduum Paschalnego. Po misterium Ostatniej Wieczerzy oraz dramatycznych godzinach Ogrójca zakończonych pojmaniem i doprowadzeniem przed Sanhedryn, dziś Jezus skazany na śmierć przez Piłata umiera na krzyżu.
Tajemnica krzyża staje tym samym w centrum zbawczych wydarzeń, które wspominamy. Tym razem jednak nie tylko, jako wzruszająca pamiątka, ale jako żywe uobecnienie.
Chrześcijaństwo nie jest religią krzyża. Nie jest nią przynajmniej w takim znaczeniu, że krzyż nie stanowi ostatecznego sensu zbawczego orędzia wiary. Jest nim zmartwychwstanie. To ze świadectwa o Zmartwychwstaniu bierze się cała siła chrześcijaństwa i przekonuje o tym wyraźnie św. Paweł, gdy w swym pierwszym liście do Koryntian pisze: „A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara” (1 Kor 15, 14). Krzyż więc, sam w sobie, to nie cel, ale środkiem do celu; droga, która prowadzi do pełni życia. Niestety, ta pozornie prosta prawda wcale nie jest taka oczywista. Co więcej, nasz stosunek do krzyża może rodzić i często rodzi wiele nieporozumień. Owszem, skupiamy się na krzyżu i otaczamy go szacunkiem, ale często nie wyprowadzamy właściwych wniosków z jego tajemnicy. Znaczy to mniej więcej tyle, że łatwiej nam adorować krzyż, niż głosić zmartwychwstanie. Przykład? Chociażby nasza pobożność. Wiele w niej elementów pasyjnych, które praktykujemy nie tylko w wymiarze indywidualno-osobowym, ale także we wspólnocie. Gorzkie Żale, Droga Krzyżowa, rozmaite nabożeństwa, których centrum stanowi rozważanie Męki Pańskiej. Nie zamierzam ich krytykować ani od nich odciągać, wręcz przeciwnie – zachęcam każdego, aby pobożnie i gorliwie w nich uczestniczył. W moim domu, na przykład, wspólnie z Żoną i z dziećmi odprawiamy czasami Drogę Krzyżową. Niczego więc nie neguję. Zastanawia mnie jednak i frapuje, dlaczego – jako katolicy – potrafimy nad krzyżem się zamyślać, dumać, a nawet wzruszać, a tak bardzo unikamy brania tego krzyża na własne ramiona. I nie chodzi o indywidualny trud bolesnych doświadczeń życiowych. Chodzi o krzyż głoszenia Zmartwychwstania. Tymczasem to właśnie jest pierwsze, podstawowe cierpienie, które powinniśmy dźwigać i na które musimy się zgodzić. Ewangelia mówi nam o tym wyraźnie, przekonując, że znoszenie cierpień z powodu wiary w Chrystusa jest integralnie wpisane w fakt bycia Jego uczniem. Wystarczy sięgnąć chociażby tylko do tekstu kazania na górze: „Błogosławieni jesteście – mówi Jezus – gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie” (Mt 5, 11). A jak to wygląda w naszym wypadku? Zazwyczaj prześladowania za wiarę są jedną z ostatnich rzeczy, których chcielibyśmy doświadczyć, a świadectwo, mówienie o Jezusie, głoszenie Jego chwały zajmuje w naszym życiu jedno z ostatnich miejsc. Łatwo nam roztkliwiać się nad Jezusową męką, a nawet płakać nad Jego krzyżem, ale gdy mamy brać krzyż na swe ramiona, często rejterujemy i załamujemy się pod jego ciężarem. „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 38) – powiedział Jezus. Kontekstem tych słów nie są najpierw cierpliwie znoszone choroby i egzystencjalne trudności, ale odrzucenie przez ludzi – często przez najbliższych – którego doznawać będziemy dla chwały Bożego imienia. Czy jesteśmy na to gotowy? Pychą byłoby głoszenie takiego przekonania z absolutną pewnością. Powinniśmy raczej pokornie prosić o łaskę takiej gotowości, klęcząc dziś u stóp krzyża i wnikając sercem w jego tajemnicę.