Dwanaście lat temu podczas wystawy gołębi w Katowicach zawaliła się hala. Zginęło 65 osób, a ponad 140 zostało rannych. Wśród nich byli też Lubuszanie.
28 stycznia 2006 roku, ok. godz. 17.15, w hali Międzynarodowych Targów Katowickich, w której odbywała się doroczna wystawa gołębi pocztowych, rozległy się głośne trzaski.
Nagle z góry zaczęły spadać na ludzi metalowe elementy konstrukcji, blachy. Chwilę później pod ciężarem wielu ton śniegu zawalił się dach i przygniótł ludzi, którzy byli w hali.
W momencie tragedii pod dachem znajdowało się ok. 700 osób. 65 z nich zginęło, a ponad 140 zostało rannych.
Wśród byli też Lubuszanie. Jedną z ofiar śmiertelnych był Mieczysław Kawa z Jasienia.
Przeżyć udało się Jolancie Czekalskiej z Połupina k. Krosna Odrzańskiego, która jest przedstawicielką belgijskiej firmy produkującej zegary dla hodowców gołębi. 10 lat temu na targi gołębi do Katowic pojechał z dorosłymi dziećmi.
Pani Jolanta niechętnie wraca do tragedii. - Nagle zobaczyłam, że coś się dzieje nie tak. Tylko krzyknęłam do dzieci: „Chodu!” i zaraz było po wszystkim. Dach spadł prosto na nas - wspomina pani Jolanta.
- Było zimno i ciemno. Nie wiem, jak długo leżeliśmy pod tym dachem. Słyszałam swój telefon, który na okrągło dzwonił, ale nie mogłam nic zrobić, bo byłam uwięziona i przygnieciona blachami. Nagle usłyszałam, że ktoś po nich chodzi. Nawet dłonie miałam uwięzione, tylko jednym palcem stukałam w sufit i wołałam o pomoc - kontynuuje.
Cały czas myślała o dzieciach. - Nagle usłyszałam moją córkę: „Mamo pomóż mi! Moje nogi!”. A ja nie miałam siły się poruszyć. Powiedziałam: „Dziecko, ja sama nie dam rady. Chyba mi nogi obcięło”. A ona: „To co my teraz zrobimy?”. A ja: „Wołajcie, bo ja już nie mam sił” - opowiada.
Przetrwać pani Jolancie pomógł najmłodszy syn. - W pewnym momencie chciałam już tylko usnąć. Było mi strasznie zimno - wspomina pani Jolanta. - Pamiętam jak krzyczał: „Mamuś, nie umieraj! Mam tylko Ciebie, musisz żyć!”. Byłam nawet zła na niego, bo chciałam tylko usnąć z tego zmęczenia i bólu, a on mi nie pozwalał. Tylko dzięki niemu żyję. Obudziłam się już w szpitalu - opowiada.
Córka pani Jolanty miała złamaną nogę, jej samej groziła amputacja. - Moja córka nie zgodziła się. I całe szczęście! Boli, bo boli, ale mam tę nogę - mówi pani Jolanta. - Poza tym bardzo źle widzę na prawe oko - dodaje.
Ale trauma po katowickiej katastrofie została. Mieszkanka Połupina do dziś unika wchodzenia do supermarketów i wielkich hal. - Gdy już muszę wejść, zawsze patrzę w górę - mówi pani Jolanta.
(Artykuł ukazał się w "Gościu Zielonogórsko-Gorzowskim" 28.01.2016 roku)