Znana dziennikarka, której mąż zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, opowiedziała w portalu społecznościowym, co ją spotyka, gdy razem z synem przychodzi na grób męża.
Opisała, jak na jej widok niektórzy sięgają po aparat, aby jej i dziecku zrobić zdjęcie. Przytoczyła komentarze, które słyszy z ust obcych ludzi. Podzieliła się swoimi odczuciami z takich chwil. „Tłum. Jak bezmyślna, wezbrana fala. Bez uczuć, emocji i empatii. Staje za plecami, gdy skuleni siedzimy na ławce (...) jakbym była głucha, ślepa, nieistniejąca” - zrelacjonowała. O tych, którzy podpierając się swymi poglądami politycznymi nieproszeni dzielą się z nią swoimi opiniami i wątpliwościami napisała, że są „jakby z wykastrowaną wyobraźnią”.
„To skutek coraz powszechniejszej mentalności internetowej” - stwierdził jeden z moich znajomych, komentując sytuacje, w jakich znalazła się przy grobie swego tragicznie zmarłego męża znana dziennikarka. Widząc moje zdezorientowane spojrzenie dorzucił: „Przecież to klasyczne zachowanie rodem z serwisów społecznościowych. Tam się uczymy bez żadnych zahamowań zaczepiać obcych ludzi. Obwieszczać swoją opinię wszem wobec, niezależnie od tego, czy ktoś o nią prosi czy nie. Wdawać się w zażarte dyskusje w sprawach, o których nie mamy pojęcia. Pouczać innych, upierać się za wszelką cenę przy swoich poglądach i racjach. A przede wszystkim traktować innych przedmiotowo, nie osobowo”.
Cała ta przemowa wydała mi się sporym uproszczeniem. Poza tym w mojej głowie odzywa się dzwonek alarmowy za każdym razem, gdy spotykam się z diagnozą, że wszystkiemu winien internet. Już miałem się odezwać, gdy głos zabrał drugi z moich znajomych. „Rozważyłbym” - rzekł swoim nosowym głosem - „Rozważyłbym, czy przypadkiem nie jest odwrotnie. Czy nie przenosimy do sieci zachowań i postaw z realnego świata, a jedynym problemem jest brak ograniczeń, charakterystycznych dla namacalnej rzeczywistości. W sieci za chamskie zachowanie nie dostanie się po pysku, co najwyżej ktoś nas usunie ze znajomych albo zablokuje dostęp do swojego profilu, więc sobie na więcej pozwalamy. Ale to po prostu w nas jest, niezależnie od dostępu do sieci. Tacy jesteśmy” - powiedział sięgając po daleko idące uogólnienie.
Zrobiło się jakoś nieprzyjemnie, a ja zdałem sobie sprawę, że wśród hasztagów, którymi dziennikarka opatrzyła swój wpis, zwłaszcza dwa zwróciły moją uwagę. Jeden był pytaniem: „#gdziewymacieserca”, drugi krzykiem i żądaniem „#juzdosyc”. A potem przyszła mi do głowy niepokojąca wizja świata, w którym powszechną reakcją na takie pytanie i żądanie będzie pełen pogardy i niezrozumienia, o co chodzi, rechot. Potrząsnąłem głową. „Na pewno wszyscy tacy nie jesteśmy” - powiedziałem głośno i z naciskiem.