Niedawno popularny teleturniej „Milionerzy” w pytaniu za milion złotych przypomniał postać wybitnego filozofa Leszka Kołakowskiego, pierwszego laureata Nagrody im. Johna Klugego przyznawanej przez Bibliotekę Kongresu USA.
Nagroda pomyślana została jako coś w rodzaju amerykańskiego Nobla w naukach humanistycznych, liczona w dolarach wartość tej nagrody to też okrągły milion, tyle że dolarów. Poglądy profesora Kołakowskiego przypomnę w puencie felietonu. A teraz – do rzeczy. To w jaki sposób zwracamy się do innych ludzi miewa znaczenie towarzyskie. Oto przechodzimy z kimś na „ty”, czy też uznajemy, że do bliskiego kumpla możemy mówić „Stary”, niezależnie od tego, ile wiosen ma za sobą. Czy dajemy wtedy wyraz pewnej emocjonalnej bliskości, która nas łączy z inną osobą, czy tylko spłacamy trybut obowiązującym w jakimś środowisku konwencjom, to inna sprawa. Ale forma w jakiej zwracamy się do kogoś nie zawsze ma tylko znaczenie sytuacyjne, czasem jest także wyrazem dominującej ideologii – z jej nakazami i zakazami. Niektóre z takich form są wymagane, inne, przeciwnie - zakazane. Ciekawe zdają się zwłaszcza dwa przypadki – to kiedy formę zwracania się do kogoś narzuca Tradycja; i, to drugi przypadek: kiedy formę taką narzuca lub – odwrotnie - wyklucza Rewolucja. Co do form wynikających z tradycji, to wystarczy sięgnąć do słynnych „Pamiętników” księcia Saint-Simona, żeby się przekonać jak monstrualnie przerost formy wyglądał we Francji przełomu XVII i XVIII wieku. W dzisiejszym, zdemokratyzowanym społeczeństwie byłoby to trudne do zniesienia i pewnie dlatego europosłanka Platformy Obywatelskiej Róża Maria Gräfin von Thun und Hohenstein przedstawiana jest zwykle jako Róża Thun. Na większą społeczną skalę uproszczenia form dokonała oczywiście Rewolucja Francuska. Utoczono wiele arystokratycznej krwi, która okazała się nie być błękitna, a dawni poddani króla, niezależnie od statusu, pozycji społecznej zaczęli zwracać się do siebie per „obywatelu”. Ostatnim przedrewolucyjnym królem Francji był, jak wiadomo Ludwik XVI, Ludwik August de Burbon, a zgilotynowano go jako zwykłego Ludwika Kapeta. Rewolucje zawsze cechowały się tendencjami egalitarystycznymi. George Orwell w swoich wspomnieniach z wojny domowej w Hiszpanii opisuje taki przypadek: „Porucznik prowadzący ćwiczenia był sympatycznym młodym człowiekiem /…/ służył uprzednio w regularnym wojsku jako oficer i nadal trzymał fason poruszając się sprężystym krokiem w mundurze jak spod igły. Dość nieoczekiwanie okazał się szczerym i żarliwym socjalistą. Bardziej nawet niż sami żołnierze kładł nacisk na społeczną równość pomiędzy wszystkimi obywatelami. Przypominam sobie – pisze dalej Orwell – przykrą niespodziankę, jaka go zaskoczyła, gdy pewien nowicjusz zwrócił się do niego >>Señor<<. Porucznik oburzył się niebywale – Co! Señor! A od kiedy to mówi się do mnie Señor? Czyż nie jesteśmy wszyscy towarzyszami?”. Tyle Orwell, którego zasług w negliżowaniu językowych manipulacji nie sposób przecenić. Autor powieści „1984” zmarł kilkadziesiąt lat temu, ale językowe rewolucje trwają do dzisiaj i mają się dobrze. Tyle, że dystynkcje klasowe zastąpiono genderowymi. Ot, Ministerstwo Spraw Zagranicznych Danii zaapelowało całkiem niedawno do Komitetu Praw Człowieka ONZ, aby w oficjalnych dokumentach nie używano określenia „kobieta w ciąży”, ponieważ jest to określenie wykluczające w stosunku do „osób transgenderowych”. Taaak… A teraz zapowiadana na wstępie puenta, która będzie przydługim cytatem z głośnego eseju profesora Kołakowskiego „Odwet sacrum na kulturze świeckiej”. Pisze Kołakowski „Mamy często wrażenie, jakby wszystkie znaki i wszystkie słowa, które budowały naszą podstawową siatkę pojęciową /…/ waliły się na naszych oczach; jakby wszystkie bariery między opozycyjnie uzupełniającymi się pojęciami zacierały się z dnia na dzień. Nie ma już jasnego odróżnienia, w życiu politycznym, między wojną a pokojem, między suwerennością i niewolą; ani bezspornej granicy między katem a ofiarą, między kobietą a mężczyzną, między pokoleniami, między zbrodnią a bohaterstwem, między prawem a gwałtem, między zwycięstwem a porażką, między lewicą a prawicą, między rozumem a obłędem /…/ między sztuką a błazeństwem, między wiedzą a ignorancją”. Dalej pisze Kołakowski o usiłowaniach, by „zatrzeć różnicę między kobietą i mężczyzną, co tzw. ruch wyzwolenia kobiet, jak mody młodzieżowe co krok objawiają”. I dodaje filozof jeszcze i to: „Kiedy sens sakralny ulatuje z kultury, ulatuje też jakikolwiek inny sens. Razem z zanikiem sacrum, które narzucało granice doskonalenia profanum, upowszechnić się musi jedno z najniebezpieczniejszych złudzeń naszej cywilizacji: złudzenie, iż przekształcenia ludzkiego życia nie znają barier, że społeczeństwo jest w zasadzie doskonale plastyczne i że plastyczność tę i tę zdolność do doskonalenia kwestionować to przeczyć całkowitej autonomii człowieka, a więc samego człowieka zanegować”. Otóż, jak dowodzi Kołakowski, rugowanie sacrum z życia społeczeństwa, prowadzi do zgody na gołą przemoc, despotyzm i zniszczenie kultury”. Cóż mam dodać?