- Korzenie Kościoła są w rodzinach. Dbajcie o nie - mówiła mistyczka z Syrii.
53-letnia Myrna Nazzour ma ciepły uśmiech, pogodę ducha i miły głos. Mieszka z rodziną w Damaszku w Syrii, a odkąd jej dom stał się miejscem objawienia Maryi i Jezusa, nieustannie pozostaje otwarty dla modlących się i proszących o modlitwę. Jest jedną z największych żyjących mistyczek Kościoła. Otrzymała też czasowe stygmaty, które pojawiały się w Wielki Czwartek.
Do mokotowskiego sanktuarium przybyła m.in. ze swoim mężem Nicolausem, który jest prawosławny, i tłumaczem o. Zygmuntem Kwiatkowskim SJ, który przez 30 lat był na misjach w Syrii. Od Jezusa otrzymała misję na rzecz jedności Kościołów i rodziny. Między innymi w tych intencjach modliła się u grobu patrona jedności św. Andrzeja Boboli, w sanktuarium na Mokotowie.
Po Mszy św., odprawionej częściowo w języku arabskim, Myrna opowiedziała o swoich doświadczeniach duchowych. Miała 18 lat, gdy wyszła za mąż. Pół roku po ślubie zaczęły się wydarzenia, których nie rozumiała. Podczas modlitwy nagle jej dłonie zaczęły wydzielać oliwę. Kilka dni później oliwa pojawiła się również na małym, plastikowym obrazku kazańskiej ikony Matki Bożej, przed którą kobieta się modliła.
- Oliwy przybywało i nie wiedzieliśmy co robić. Podstawiliśmy więc talerz. Nicolaus pobiegł zawiadomić rodzinę - wspominała. - Zostałam sama i nawet nie potrafiłam skupić się na modlitwie. Wtedy usłyszałam słodki, kobiecy głos: "Córeczko moja, nie bój się, ja jestem z tobą. Otwórz drzwi i nie zabraniaj nikomu, żeby mnie zobaczył".
Na zakończenie Mszy św. o. Zygmunt Kwiatkowski SJ pobłogosławił zebranych kazańską ikoną Matki Bożej
Joanna Jureczko-Wilk /Foto Gość
Na wieść o niezwykłych wydarzeniach i uzdrowieniach, ludzie zaczęli przyjeżdżać do mistyczki, żeby powierzyć jej wstawiennictwu swoje choroby i utrapienia.
- W domu nieustannie był ruch, przez całą dobę, przez cały tydzień - mówiła Myrna. - Nie mogłam nawet dostać się do mojej szafy z ubraniami i tylko pytaliśmy się z mężem wzrokiem: kiedy to się skończy?
Ale Bóg miał inny plan.
- Któregoś dnia, kiedy modliliśmy się późno wieczorem, poczułam na ramieniu rękę. Trzykrotnie delikatnie popchnęła mnie w kierunku drzwi, a ja wiedziałam, że przecież nikt za mną nie stoi - mówiła stygmatyczka. - Poszłam w kierunku, gdzie popychała mnie ręka. Weszłam po schodach, wyszłam na taras. Stałam tam chwilę i nie wiedziałam, po co tam jestem. Już miałam zawrócić, kiedy zobaczyłam w świetle kobiecą postać. Wystraszyłam się i uciekłam. Mój opiekun duchowy powiedział, że przecież nie muszę bać się Matki Bożej. Kiedy za trzy dni powtórzyło się to odczucie, że ktoś mnie kieruje na taras, już pobiegłam tam sama. A właściwie nie sama, bo towarzyszyli mi domownicy. Te zjawienia Maryi powtarzały się aż do 1983 r. Były odwiedzinami Matki Bożej u mnie, a potem nastąpił kolejny etap: ekstazy, podczas których ja odwiedzałam Ją. To było takie uniesienie, w którym moje zmysły nie działały, nie reagowałam na dotknięcie, światło, byłam w innym świecie.