Kolejne dyskusje, dotyczące miejskich programów in vitro, uświadamiają jedno: logika w dyskusji nie zawsze jest mile widziana.
Kolejne dyskusje dotyczące miejskich programów in vitro uświadamiają jedno. Logika w dyskusji nie zawsze jest mile widziana.
W ostatnim czasie pojawiły się informacje, wskazujące, iż Rada Miasta w Krakowie ma rozpatrzeć wniosek jednej z radnych, dotyczący uruchomienia miejskiego programu in vitro.
Gdy czytam podobne informacje, natychmiast przypomina mi się sesja łódzkiej Rady Miejskiej, w której miałem uczestniczyć po raz pierwszy. Dotyczyła ona tego samego tematu. Chcę zwrócić uwagę w tym miejscu - możliwe, iż nie jest to jasne – że debata dotyczyła in vitro, a nie niepłodności. Terminy te są łączone z automatu, a to pewien błąd. Po pierwsze, wspomniane in vitro to nie lekarstwo, a - po drugie - niepłodność to nie „jakaś jedna” choroba, na które mamy skuteczną, konkretną terapię. Ale wróćmy do Rady Miejskiej. Poproszono mnie o tzw. głos ekspercki, głos osoby, która z perspektywy nauk społecznych spojrzy na propozycję zgłaszaną wówczas głównie przez radnych PO.
Już po kilkunastu minutach wiedziałem, że cokolwiek powiem, albo będzie użyte przeciwko mnie, albo zostanie wrzucone do niszczarki.
Większość radnych walczących o in vitro przyjęła jedną tezę: program ma być przyjęty i już! Nie było ważne, że nie wpłynie on w żaden sposób na demografię miasta. Nie zwracano uwagi na skalę kosztów w stosunku do potencjalnych pozytywnych efektów. Informacje o niskiej skuteczności oraz licznych niewiadomych, dotyczących pozaustrojowej metody uznane były za "cytowanie fanatyków" - jak powiedział w rozmowie ze mną ginekolog popierający radnych. Wszystko to, co ciekawe i smutne, odbywało się w obecności dzieci, które poczęte były przy pomocy podobnej metody, jak twierdzili obecni na sali rodzice.
Przyznam się, że właśnie obecność dzieci była tym, co nazwać można chwytem poniżej pasa. Przypomniały mi się wtedy słowa Denzela Washingtona z filmu „Dzień próby”: „Światem rządzi śmiech lub płacz!".
Tamta sesja łódzkiej rady (która przyjęła miejski program) uświadomiła mi, że in vitro to metoda w istocie tragicznie paradoksalna. Jej twórcy uważają, że jest ona wręcz „Olimpem nauki". Jednocześnie jednak w chwili, w której pojawiają się racjonalne, krytyczne argumenty, stwierdzają, że są one przejawem ideologicznych uprzedzeń. W dyskusjach powszechnie wskazuje się, że in vitro to najskuteczniejsza i najpopularniejszą metoda leczenia niepłodności. Co zatem zrobić z opinią Rzecznika Praw Pacjenta, który w stanowisku z 2013 r. podkreślał, że nie jest to prawda? Co zrobić z opinią Sekcji Płodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, które w tym samym okresie przypominało, że in vitro wykorzystywane jest zaledwie w około 5 proc. przypadków stwierdzenia niepłodności? Co zrobić ze sprawozdaniem Ministerstwa Zdrowia, które jasno konkluduje, że metoda ta jest skuteczna najwyżej w 30 proc.?
No ale cóż, to są fakty. Czy ktoś w temacie sztucznego zapłodnienia się nimi w ogóle przejmuje?
Paradoks czasów dynamicznego rozwoju nauki i wiedzy polega na tym, że logika coraz częściej przeszkadza i to wielu osobom.
Autor jest doktorem socjologii, pedagogiem specjalnym i bioetykiem jest wykładowcą akademickim oraz koordynatorem Centrum Bioetyki Instytutu Ordo Iuris. Prowadzi blog na stronie gosc.pl.