Atak ZSRR na Polskę był początkiem gehenny tysięcy Polaków zesłanych na Sybir. Wśród nich była pani Maria Nazaruk.
Tata Marii – Antoni – był żołnierzem Józefa Piłsudskiego. Brał udział w wojnie 1920 roku, za co otrzymał majątek na Wileńszczyźnie. – Piękny to był majątek – mówi pani Maria. – Duży drewniany dom, sad, który w 1939 roku tak nam obrodził, że mieliśmy piwnicę pełną jabłek. Były konie, krowy, duża gospodarka. Wszystko przepadło – opowiada. Gdy zaczęła się wojna, ojciec brał udział w kampanii wrześniowej. Po niej wrócił do domu. Zimą ktoś życzliwy przyszedł do ich rodziny i powiedział: panie Jurczuk, niech pan ucieka, bo aresztują wojskowych. – Tato zabrał mały tobołek i postanowił udać się do swojej mamy na Lubelszczyznę, tym bardziej że przyszła wiadomość, że babcia źle się czuje. Zostaliśmy z mamą i dwoma braćmi sami – wspomina pani Maria.
Zima 1940 roku była sroga. Mróz sięgał minus 40 stopni i leżało z pół metra śniegu. Każdy bał się tego, co niesie wojna, ale nikt nie spodziewał się, że przyjdzie zostawić wszystko tak nagle. – Miałam osiem lat, nie rozumiałam tego, co działo się dookoła, ale się bałam. Powiedziano mi, że tata pojechał do babci, bo jest chora, a nie że musiał uciekać. Kiedy do naszego domu z łomotem weszło dwóch sołdatów i kazali się pakować, nie wiedziałam, co się dzieje.
Nie wiadomo było, co brać, dokąd wiozą, jakie tam będą warunki. Trzeba było zabrać jedzenie i trochę kuchennego sprzętu, by dało się coś ugotować, i pościel, i ubrania.
Pod strażą rosyjskich żołnierzy zapakowano kobietę z dziećmi na sanie z majątku i zawieziono na dworzec kolejowy do najbliższej miejscowości.
Kiedy podstawiono pociąg towarowy, do każdego wagonu zapakowano kilka rodzin, przydzielając każdej prycze. – Pociąg jechał wiele tygodni. Stukot kół początkowo nie pozwalał nam spać, potem przywykliśmy. Dokuczało nam zimno. Zaczęliśmy być głodni, bo mama wydzielała nam skromne porcje jedzenia, bojąc się, że jak zjemy więcej, to nam zabraknie. Dla mnie jako małej dziewczynki przerażająca była dziura w podłodze wagonu, która służyła za toaletę. Kobiety powiesiły tam jakieś szmaty, by oddzielić to miejsce od reszty wagonu, ale ja zawsze bałam się, że wpadnę do tej dziury – wspomina.
W końcu po ponadmiesięcznej podróży na jakiejś stacji w tajdze zarządzono, że trzeba wysiadać. Zima wydawała się jeszcze bardziej sroga niż w Polsce. Z wagonów wysypali się wychudzeni, chorzy ludzie.
Ojciec, który pozostał w Polsce, próbował dotrzeć do rodziny na Syberii. Dostał się nawet jako pomocnik kucharza do niemieckiego wojska, które szło na Wschód, ale do bliskich dotrzeć nie zdołał. Uciekł w końcu Niemcom i wrócił na Lubelszczyznę.
W 1945 roku rodzina otrzymała niespodziewanie dokument zwalniający ją z zesłania wraz z opłaconym biletem do Polski. – Nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście. Okazało się, że wujek, który był lekarzem w Szczucinie, uratował życie jakiemuś radzieckiemu generałowi rannemu w walce z Niemcami. Ten wychodząc ze szpitala, zapytał wujka, czego chce w zamian. Wujek poprosił go, by załatwił nam powrót z Syberii. Tak się stało – opowiada pani Maria.
Całe życie pani Marii towarzyszyły wspomnienia z zesłania. – To były lata, których nie da się zapomnieć – wspominała.
Czytaj także: