Jej opowieść to kropla w morzu pamięci o Auschwitz. Każda z nich zaś jest niezwykle istotna.
- Nie miałyśmy w czasie okupacji z mamą z czego żyć, więc wynajmowałyśmy pokoje trzem młodym ludziom. Okazało się, że działali oni w tajnych organizacjach konspiracyjnych. Nie chciałyśmy ich wyrzucić. Mama rozpoczęła z nimi współpracę. W naszym domu regularnie zatrzymywali się wówczas słynni cichociemni. Udzielałyśmy im wsparcia, wiedząc doskonale co nam grozi - wspomina Wiesława Gołąbek.
Wkrótce Niemcy odkryli poczynania Byczyńskich (panieńskie nazwisko Wiesławy). 20 lipca 1942 roku aresztowano matkę, córkę oraz siostrę mamy, która całkiem przypadkiem akurat przebywała u swoich krewnych. Wtedy rozpoczął się horror, który z każdym dniem przybierał na sile. Na posterunku dzieci gestapowców zgotowały polskim więźniom przywitanie kamieniami i wyzwiskami typu „polnische Schweine”. W ciągu 10 dni przebywania w więzieniu kobiety torturowano, bito i poniżano, głównie podczas przesłuchań.
- Mama miała najcięższe „rozmowy” z hitlerowcami. Była mocno poobijana, jakby ją po podłodze ciągnęli. Uderzano nas bambusowym kijem. Nikogo nie wydałyśmy, udawałyśmy, że nic nie wiemy. Niestety, mama skończyła tragicznie. Nie wytrzymała tej męki. 27 lipca popełniła w celi samobójstwo, wieszając się na staniku na kracie okiennej - oznajmiła nadzwyczaj spokojnym głosem wrocławianka.
Młodej Wiesławie powiedziano, że matka zmarła na serce. Córka nie uwierzyła. Widziała przypadkiem ciało matki pośród innych, a na jej szyi bliznę po zaciśniętej pętli. Trzy dni później tak mocno już doświadczona przez los 16-latka jechała w zwierzęcych warunkach pociągiem do Auschwitz-Birkenau. Bez matki. Ze świadomością jak zakończyła życie najbliższa jej osoba.
- Gdy wysiadałyśmy z pociągu oczywiście Niemcy bili nas kolbami, przeklinali nas i opluwali. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, gdzie się znalazłam, ale znałam już okrucieństwo okupanta. W Piotrkowie Trybunalskim rozstrzeliwano u nas dużo cywili. Wśród kobiet z mojego transportu rozeszła się wieść, że jedziemy do obozu pracować, ale nikt pewnie nie przewidywał, że godność człowieka zostanie tam tak poniżona - stwierdza Wiesława Gołąbek.
W oczy natychmiast rzuciły się więźniarkom kominy od krematorium, które nie przepowiadały nic dobrego. Potem przejście przez słynną bramę „Arbeit macht frei”. - Ach, ten napis to chyba największa na świecie ironia losu - komentuje 89-latka. Po pięciu kilometrach marszu trafiła do Brzezinki. Smród kości, bagna, żadnej zieleni. Podobno nawet ptaki omijały to miejsce. Nikt jednak nie panikował. Jeszcze wtedy nikt by nie uwierzył w to, co czekało na więźniów obozu koncentracyjnego.
Po chwili milczenia odkrywa rękaw bluzki na lewej ręce. Pokazuje obozowy tatuaż. Numer 13174. Przypisany do człowieka do końca życia. Wytatuowany na lewej ręce. Wyraźny. Jakby oznajmiał, że od tego nie da się uwolnić do końca życia. Dla Wiesławy Gołąbek liczba tragiczna, a jednocześnie szczęśliwa. Przypomina mękę i upodlenie, a równocześnie zwycięstwo dobra nad złem, życia nad śmiercią.