Wiara w to, że w Polsce istnieje jakiś prężny ruch oczekujący realizacji postulatów skrajnej lewicy, kończy się wyborczą porażką.
Sromotną porażkę wyborczą ponieśli kandydaci, którzy uwierzyli we własną propagandę i zaczęli szukać poparcia u elektoratu, którego w naszym kraju nie ma. O tym, że nadskakiwanie lewackim ideologom nie przekłada się na głosy w urnie, najboleśniej przekonał się Bronisław Komorowski.
Do kogo apelował prezydent i jakimi działaniami próbował zjednać sobie Polaków?
Wraz z rządem Donalda Tuska, a potem Ewy Kopacz, Komorowski zajmował się utrzymywaniem aborcyjnego status quo. Gdy w parlamencie składano kolejne projekty poprawiające ochronę życia od poczęcia – wypowiadał się w obronie obecnego stanu prawnego i tłumaczył, że nie będzie niszczył zawartego niegdyś „kompromisu”.
W ubiegłym miesiącu Bronisław Komorowski ratyfikował Konwencję CAHVIO – oficjalnie narzędzie pomocy ofiarom przemocy, w istocie dokument wprowadzający do polskiego prawa pojęcie płci społeczno-kulturowej i tworzący grunt dla eksperymentów politycznych spod znaku skrajnej lewicy. Niejasne zapisy konwencji pozwalają na taką ich interpretację, że łatwiejsze staje się realizowanie postulatów lobby homoseksualnego, feministycznego, demoralizacja dzieci w przedszkolach i szkołach.
Co zrobili sztabowcy Komorowskiego na ostatniej prostej kampanii? Wzięli się za in vitro. Emocjonalnym spotem starali się wzruszyć publikę i pokazać, że tylko człowiek do cna bezduszny może sprzeciwiać się sztucznemu zapłodnieniu. Czy to pomogło Komorowskiemu? Bynajmniej. Forsowanie przepisów o sztucznym zapłodnieniu to lobbing biznesu. Odbywa się on m.in. przy pomocy organizacji tzw. „pacjenckich”, chodzących na finansowej smyczy firm farmaceutycznych i powiązanych z ośrodkami sztucznego rozrodu. W rzeczywistości sprawa in vitro nie generuje żadnego ruchu obywatelskiego. Opowiedzenie się za poczynaniem dzieci w laboratoriach nie przysparza głosów, krytyka tej metody nie przeszkadza w zdobyciu poparcia społecznego.
Nie tylko zresztą Komorowski przeliczył się z siłami. Słaby wynik kandydatki SLD Magdaleny Ogórek oraz mizerne poparcie dla Janusza Palikota – także wskazują, że umizgi do lewicowego elektoratu to droga donikąd.
Polacy w niczym nie przypominają społeczeństw zachodnich rozjeżdżanych od dziesięcioleci walcem rewolucji obyczajowej. We Francji, Niemczech czy Szwajcarii dzięki bierności dobrych ludzi udało się przekonać opinię publiczną, że aborcja to prawo kobiety, in vitro to leczenie niepłodności, a dosadny instruktaż seksualny to niezbędna część szkolnego curriculum. Taki jest też plan dla Polski – mamy się europeizować i unowocześniać, a zatem przyjmować radykalne rozwiązania feministyczne, antyrodzinne konwencje i ustawy, a nade wszystko zrozumieć, że są sytuacje, gdy trzeba pozwolić na zabijanie nienarodzonych.
Krzewiciele postępu nie wzięli jednak pod uwagę jednego zjawiska. Od kilku lat ruchy obrony życia i rodziny wykonały olbrzymią pracę z opinią publiczną nie pozwalając, aby odwróciła się ona od tradycyjnych wartości. Kolejne kampanie społeczne, petycje i inicjatywy ustawodawcze – wszystkie robione przez zwykłych ludzi, którym nie jest obojętny los ich rodzin i Ojczyzny – spowodowały, że pozostaliśmy wierni życiu i rodzinie.
Nawracanie Polski na lewicową modłę prowadzone jest za pośrednictwem dużych mediów, systemu dystrybucji unijnych i rządowych grantów, poprzez nacisk międzynarodowych organizacji feministycznych. W wyborach głosują jednak ludzie, a nie telewizje, fundusze i biznes. Fakt, że w telewizyjnym studiu realizator sadza do rozmowy trzech entuzjastów gender i jedną osobę broniącą zdrowego rozsądku – nie oznacza, że taki jest rozkład poglądów wśród Polaków. Dominacja lewicy w mediach nie znaczy również, że środowiska pro-life nie mają dostępu do opinii publicznej. Ostatnie lata pokazały, że bez wielkich pieniędzy także da się dotrzeć do ludzi, a kampanie społeczne związane z ochroną życia są efektywne i mają przełożenie na oczekiwania wobec rządzących.
Wiara w to, że w Polsce istnieje jakiś prężny ruch oczekujący realizacji postulatów skrajnej lewicy, kończy się zatem wyborczą porażką. Nonszalancki stosunek do wartości po prostu się nie opłaca.