Walenie w drzwi, stukot milicyjnych pałek w tarcze i wykrzykiwane rozkazy - tak uczniowie koszalińskiego "katolika" zostali zaproszeni na wystawę i niecodzienną lekcję historii poświęconą rocznicy stanu wojennego.
Wielu z nim złamano życie, tak, jak Grzegorzowi Stachowiakowi, pierwszemu przywódcy koszalińskiej „Solidarności”, Elżbiecie Petrykus, która była prawnikiem związkowców, straciła prawo do wykonywania zawodu i w 1987 r. musiała wyjechać z Polski za chlebem, czy Zofii Pietkiewicz, opozycjonistce, która zapisała się w pamięci koszalinian odrzuceniem granatu łzawiącego wrzuconego do katedry podczas manifestacji w rocznicę Porozumień Sierpniowych. Za udział w manifestacji została skazana na 8 miesięcy więzienia, nie ominęły jej też liczne szykany i represje.
Klimat koszalińskiej manifestacji sierpniowej starał się przekazać młodzieży jej uczestnik i świadek Mirosław Piekarski.
- Naprzeciwko katedry jest budynek, w którym mieszkali wówczas aktorzy. Z okienka na strychu robiłem zdjęcia tej manifestacji. Wypstrykałem 3 filmy, ale wszystko, łącznie z aparatem przepadło podczas późniejszej rewizji. Ale wyskoczyłem wtedy też na chwilę i udało mi się złapać 3 wypalone granaty łzawiące, które możecie zobaczyć na wystawie - opowiadał.
Podczas stanu wojennego dochodziło też do dość zabawnych sytuacji. - Wracałem raz po godz. 23 i spotkałem pod domem sąsiada - zdeklarowanego czerwonego, komucha pełną gębą. Wyszedł na dwór z pieskiem. Pech chciał, że szedł patrol ZOMO. Ja pracowałem wówczas jako wychowawca w zakładzie poprawczym, więc miałem przepustkę, dzięki której mogłem się poruszać po mieście po godzinie policyjnej. Sąsiada spałowali i zapakowali do nyski. Za trzy dni spotkałem sąsiada z wielkim znaczkiem „Solidarności” w klapie – przyznaje Mirek Piekarski.
Zazwyczaj jednak było mniej śmiesznie. Swoją relacją z nocy, podczas której ogłoszono stan wojenny, dzielił się również ks. prałat Kazimierz Bednarski, dyrektor Zespołu Szkół Katolickich w Koszalinie.
- W nocy 13 grudnia dzwonek do drzwi. Przyszedł człowiek, przedstawił się, że jest z „Solidarności”, ma ze sobą w walizce niezmiernie ważne dokumenty, a ponieważ ogłoszono stan wojenny, to on prosi o ich przechowanie. Zapewniał mnie, że jestem całkowicie bezpieczny, bo nikt o tym, że do mnie przyszedł, nie wie. Rano przyszli panowie po mnie, zabrali mnie do aresztu na Słowackiego. Przesłuchiwali mnie kilka godzin, aż w końcu jeden pan z uśmiechem powiedział, że oni wcale nie muszą robić u mnie rewizji, bo doskonale wiedzą, co jest w tej teczce i po prostu chcieli się przekonać, po której stronie jestem. Dzisiaj ci ludzie biorą wysokie emerytury, stanowiska - wspominał ks. prałat.