Można mieć mamę i tatę, a nie mieć rodziców. Można stworzyć taki rodzinny dom, z którego dzieci chcą jak najszybciej uciec.
Można mieć mamę i tatę, a nie mieć rodziców. Można stworzyć taki rodzinny dom, z którego dzieci chcą jak najszybciej uciec. Można mieszkać całe życie w cieniu bazyliki św. Ambrożego w Mediolanie, a do Boga mieć dalej niż na księżyc. Tak, pytana pod koniec życia o swoje dzieciństwo i nastoletniość, siostra Eugenia Picco nie miała złudzeń: nie było sielankowe. Co więcej owe pierwsze 20 lat zaważyło na całej reszcie jej życia, ale... inaczej niż państwo podejrzewacie. Czy była głęboko poraniona przez bliskich? Tak. Czy pozwoliła, by te rany ją zabiły? Nie. Bo Eugenia Picco jako pierwsza ze swojej rodziny przeszła przez ulicę dzielącą ją od mediolańskiej bazyliki i w jej wnętrzu spotkała Boga oraz odkryła swoje powołanie. W 1887 roku wstąpiła do Zgromadzenia Małych Córek Najświętszych Serc Jezusa i Maryi w Parmie. Wspólnota ta była młoda, liczyła tyle lat co sama Eugenia i miała służyć dokładnie takim młodym ludziom jak ona. Miała pokazywać im horyzont szerszy niż ten, jaki znali ze swoich dysfunkcyjnych domów. Trudne zadanie, ale ktoś tak doświadczony jak siostra Eugenia i tak autentyczny jak ona, mógł podołać temu zadaniu, a nawet pociągnąć za sobą innych. „Jak Jezus wybrał bardzo pospolity chleb [by nakarmić sobą potrzebujących]" – mawiała - "tak moje życie musi być zwykłe, przystępne dla wszystkich". I ci wszyscy, którzy siostrę Eugenię Picco spotkali na drodze swego życia, 7 września 1921 roku żegnali ją jako błogosławioną, co Kościół po latach uroczyście potwierdził.